„Pet Sematary” (’89), „Flatliners” (’90) czy seria filmów „Frankenstein” to tylko kilka tytułów, które tak na szybko pojawiają się w głowie po obejrzeniu filmu. Tego typu fabularny pomysł (życie po śmierci, wskrzeszenie człowieka) pojawiał się w horrorze już nie raz. Niestety wszystkie przywołane przeze mnie filmy są znacznie lepsze i o ile „The Lazarus Effect” na początku w miarę intryguje i przyciąga klimatem, tak gdzieś w połowie zbacza na jakiś beznadziejny tor tandetnego horroru.
Oczywiście w historii pojawia się wiele znaków zapytania i trudno o taką naiwność i zawieszenie niewiary ze strony widza żeby połknąć kolejne wydarzenia ze scenariusza i nie zastanowić się nad bezsensownością niektórych zdarzeń i poczynań bohaterów. Ale mimo wszystko, być może ze względu na WAGĘ samej historii, ogląda się to z zaciekawieniem, a i nastrój jest niczego sobie. Czuć pewien podskórny niepokój i świadomość nadchodzącego „zła”. Ale to co się objawia wraz ze (?) wskrzeszeniem bohaterki filmu i to kim ona się w ogóle staje, jest okropnie pokraczne i nie czuć w tym wszystkim jakiekolwiek abominacji. A już zwieńczeniem żałosności całej tej historii jest to stereotypowe odgrzebanie jakiegoś zdarzenia z dzieciństwa bohaterki i przemieszanie jej snów z tym, co dzieje się na jawie w ten pozbawiony smaku i co najgorsza, pewny siebie, sposób. Dodajmy do tego jeszcze drewniane aktorstwo i denerwującą muzykę i tak mamy totalny niewypał.