Dwoma największymi mankamentami tego filmu są reżyseria (o której nie można powiedzieć jednego dobrego słowa) oraz scenariusz (sprawa nieco bardziej skomplikowana).
Podstawą dobrze napisanego scenariusza jest konflikt. Jak nie ma konfliktu to jest nudno. Czym jest konflikt? Jest to stymulowane zderzenie dwóch sił, zazwyczaj dobra i zła utożsamianych w postaciach bohaterów, ich słabościach lub wydarzeniach. Schematycznie rzecz ujmując konflikt może wyglądać następująco:
1. bohater v bohater - dobry walczy ze złym (protagonista v antagonista) i na końcu zazwyczaj dobry wygrywa;
2. bohater v ja - bohater ma problem (nałóg, choroba, słabość) i walczy z tym problemem, np "Wszyscy jesteśmy Chrystusami";
3. bohater v przyroda - filmy katastroficzne, świat się wali i bohater robi wszystko żeby nie zawalić się razem z nim, albo np "Armagedon" - Bruce Willis chce uratować świat przed asteroidą;
No więc w Prometeuszu nie ma konfliktu. Są co prawda Inżynierowie ale nie wiadomo czy są dobrzy czy źli. Nie pojawia się też jednoznaczne zagrożenie z jakiejś strony, bo choć wyprawa na odległą planetę może być oczywiście niebezpieczna, jej wizja kojarzy się raczej z przygodą. Co dostajemy zamiast konfliktu? A no bardzo ciekawy wątek - właśnie wątek Inżynierów i wszystkie pytania stawiane na początku - czy stworzyli życie na Ziemii, czy w ogóle istnieją, jakie mieli intencje no i wszystkie pytania dotyczące obcej cywilizacji - bardzo ciekawy, mocny motyw - daje bohaterom motywację do działania i bierze odpowiedzialność za zainteresowanie widza tym co widzi na ekranie. Niestety zamiast zrobić z tego wątku oś fabularną filmu, zamiast podsycać ciekawość widza poprzez systematyczne przybliżanie go do odkrycia tajemnicy, twórcy wątek ten systematycznie marginalizowali, w efekcie czego jego merytoryczny finał ma rangę drugorzędnej nieważnej sceny, którą można byłoby wyciąć i nikt nie zauważyłby jej braku. Odpowiedzi na wszystkie stawiane na początku pytania udzielone zostają przez pilota - niejakiego Janka, któremu wiedza ta spadła chyba z nieba, w naciąganej, niepotrzebnej bohaterom rozmowie pomiędzy wspomnianym Jankiem, a Elizabeth Shaw. Jak to zobaczyłem to po prostu nie mogłem uwierzyć. To tak jakby Indiana Jones znalazł arkę przymierza, wychodząc nad ranem z knajpy odlać się pod drzewo, patrzy a tam kurde arka i jakiś żul śpi obok. Nie takiego finału oczekiwałem. Przypadłość twórców Hollywood - więcej ognia i wybuchów i na tym się skupiamy. Im mniej treści tym lepiej.
A oprócz tego mnóstwo scen w których granica tolerancji widza na pojawiające się na ekranie niedorzeczności zostaję gwałtem przekroczona.
Film ma zalety - muzyka, obraz, praca kamery, ogólnie cała strona estetyczna, efekty specjalne również oczywiście, tylko że te sprawy nie zastąpią tego co naprawdę ważne, estetyka nie zatuszuje braków scenariuszowych. No i gra aktorska Fassbendera - świetnie to zrobił.
No i zaleta największa - rys fabularny, czyli coś co poprzedza scenariusz, strzeszczenie filmu można rzec. Otóż, jest w nim naprawdę dużo pozytywów. Sam pomysł na inżynierów zapada w pamięć i myśli się o tym. Niestety praca od ogółu do szczegółu i nie zakończyła się sukcesem. Może w tej wielkobudżetowej produkcji za dużo osób miało coś do powiedzenia?