historia jest bardzo prosta, wręcz autoironiczna patrząc na cały dorobek Lynch'a. Nie ma tutaj żadnych zagrywek mających na celu zdezorientowanie widza, a nawet onirycznych wstawek, które przewijały się w "normalnym" Człowieku Słoniu, czy Dzikości serca (chociaż powiedzieć o tym drugim tytule normalny, to zbrodnia dla niego ) I chyba właśnie takiego Lynch'a lubię najbardziej, gdyż właśnie takie filmy wywołują we mnie największe emocje. Prosta historia to zarazem wspaniała historia, w której nie sposób jest dopingować Alvina Straighta, który wyrusza w niebezpieczną podróż na kosiarce, po to by odwiedzić chorego brata, z którym się nie widział od 10 lat. Zapewne znajdzie się wiele osób, które się wynudzą na tym filmie, lecz ja na szczęście do nich nie należę. Lynch w fabule zawarł wiele mądrości życiowych, a zarazem udało mu się uniknąć taniego sentymentalizmu. Kilka zdań z filmu warto byłoby sobie zapisać na karteczce i co jakiś czas przypominać o nich - odrazu przychodzi mi na myśl rozmowa z autostopowiczką przy ognisku. Rozmowa niby o rzeczach i wartościach oczywistych, ale ma niesamowitą siłę. Richard Farnsworth świetnie się wcielił w postać Alvina Straighta i nie sposób nie wzruszyć się jak MAŁY SPOILER o mały włos nie rozbija się ze swoją kosiarką, czy gdy ta poprostu mu się psuje KONIEC I powiedziałbym, że zasłużył na Oscara, gdyby nie fakt, że rok 1999 to jeden z lepszych w historii kina. Muzyka Badalamentiego trochę różni się od tej zaprezentowanej w Mulholland Drive czy w Dzikości serca i to, że jest mniej tajemnicza i mroczna wcale jej nie przekreśla. Siła tego filmu to przede wszystkim świetnie opowiedziana (prosta) historia. Zdjęcia mogę pochwalić przede wszystkim za ukazanie piękna wiejskiej Ameryki, a grzechem byłoby niewykorzystanie tego, skoro taką możliwość dawała fabuła filmu. 8+/10 i więcej takiego Lyncha.