De niro zagral swietnie, ale sam film nie jest wyrezyserowany na wysokim poziomie. Irytuja mnie tu niepotrzebne sceny za duzo muzyki... i oglonie wizja rezyseria nie lezy w moim guscie. Mozna byloby smialo wyciagnac wiele wiele wiecej
Muzyki za dużo? No nie wiem, ale przynajmniej była to świetna muzyka, idealnie oddająca klimat całego filmu. Muzyka to mnie irytowała np. w Lśnieniu ( te ciągłe piski), a tu jest świetna. Niepotrzebne sceny? Szczerze to nie zauważyłem. To jest dramat, a w takich filmach licząsię dialogi, emocje. Trzeba umieć dostrzec głębie tych scen, a nie oglądać ich tak... ogólnikowo.
Też miałam podobne wrażenie oglądając ten film, nie mogłam się jakoś przekonać do sposobu w jaki go nakręcono, chociaż ogólny zamysł mi się podoba. Robin Williams w roli doktora dodał temu filmowi charakteru świątecznej produkcji familijnej... wystarczy zobaczyć na Lot Nad Kukułczym Gniazdem, film o, powiedzmy, dość podobnej tematyce. Tak akcja w szpitalu niczym nie przypomina czegoś takiego i obraz jest moim zdaniem absolutnie doskonały, tutaj baardzo czegoś brakowało.]
A co do muzyki to jak dla mnie ogromny plus, szczególnie za mały kawałek Jimiego Hendriksa :)
troche zle sie okreslime. dla mnie muzyka byla w wielu scenach zbedna. o to mi chodzi. wlasnie ja mam wrecz przeciwni bo muzyka w Lsnienu jest wlasnie mistrzowska i idealnie pasuje do scen w ktorych jest. jesli chodzi o sceny to wlasnie nie moglem sie dopatrzec glebi bo caly film jest plytki . tutaj whiterussian dobrze ze wspomniales o Locie nad kukulczym gniazdem bo tam wlasnie ten film jest zrobiony by mozna go nazwac arcydzielem. tam wszystkie sceny docieraja bardzo gleboko. no i tu jak mowisz brakuje i to bardzo duzo. sa moze dobrze zagrana niektore role ale to nie wystarczy. jest to zrobione jak swiateczna produkcja familijna co jest dla mnie straszne!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
podbijam, muzyki jest zdecydowanie za dużo i jest tandetna. gdyby nie to, dałbym 10. tak czy siak film rewelacyjny i nawet jakby nie było wzruszającej na siłę otoczki to i tak mocno zapadałby w pamięć
Też się zgadzam. Temat głęboki, ale film zajeżdża hollywoodzką reżyserską tandetą - wielki flow i potem wielkie ckliwe bum.
Rola De Niro - niezapomniana! Z tego względu warto obejrzeć. Ten człowiek jest mistrzem - nic dodać, nic ująć ;)
To jest film opowiadający "faktyczny" (w cudzysłowie, bo fabularyzacja ma swoje prawa) przebieg leczenia pacjentów cierpiących na skutki encefalitycznego zapalenia mózgu (encephalitis lethargica epidemic) przy użyciu specyfiku o nazwie l-dopa. Nakręcono go na podstawie książki "Przebudzenia" Olivera Sacksa, neurologa i psychiatry, który w filmie grany jest przez Williamsa. To wstrząsająca książka, będąca opisem poszczególnych przypadków. W owych historiach nie ma nic z "hollywodzkiej reżyserskiej tandety, wielkiego flow i potem ckliwego bum". Na pacjentów postencefalitycznych tak po prostu zadziałała l-dopa - wybudzając ich, przy jednoczesnym nasilaniu skutków ubocznych, wytwarzaniu nowych symptomów i powrotem w stan "snu".
Wiem to wszystko i odnośnie książki i samego zagadnienia z pogranicza neurologii i psychiatrii - akurat pracuję w tym zawodzie. Nie zmienia to sensu mojej wypowiedzi, której najwyraxniej nie zrozumiałaś. Nie kwestionuję tego, że warto opowiedzieć historię odkrycia fenomenu a zarazem skutków ubocznych l-dopy, ani tego że książka jest świetna. Nie podoba mi się wyreżyserowanie tego filmu, bo uważam, że można to było zrobić lepiej. W "Pieknym umyśle" czy w "Pająku" udało się mistrzowsko połączyć fabułę i problem zaburzeń psychicznych, tu - nie.
Być może nie zrozumiałam, bowiem na co dzień nie posługuję się takimi określeniami, jak "ckliwe bum". Być może jest też tak, że nieumiejętnie się wypowiedziałaś.
W każdym razie, skoro znasz problem i książkę, jak możesz podnosić temat dynamiki fabuły filmu i jej (w sensie: fabuły) zakończenia (bo wnioskuję, że bum=koniec?). Żelazna logika!
I - żeby było bardziej merytorycznie - ciekawi mnie, co konkretnie masz reżyserii "Przebudzeń" do zarzucenia?
Ależ to jest "ckliwe bum". Zamiast faktycznie skupić się na pacjentach, na działaniu leku, na ich bólu, cierpieniu i rozterkach, to skupiono się na miłości i zrobili z tego ckliwą bajeczkę. Doktorek zapraszający pielęgniarkę na kawę (po co ten wątek?), doktorek i długie ujęcia na jego zatroskaną twarz, na to, jak patrzy się w okno, na to, jaki jest smutny i rozczarowany (nie jest zły, on jest po prostu smutny, jakby zdążył się już z tym wszystkim pogodzić), wszyscy mówią, jaki to dobry człowiek, on rozważa, czy to prawda itd. O ile jeszcze De Niro zagrał popisowo, to Williams odtwarza swoją rolę ze "Stowarzyszenia umarłych poetów" - ten sam, dobrotliwy facecik. Nad czym się tu zachwycać, skoro potencjał samej historii nie został wykorzystany?