Ponoć wszystkich ich zainspirowała książka Ricka Schmidta o tym, jak zrobić film za równowartość używanego samochodu… Minimum akcji maksimum dialogu, jedność czasu i miejsca, minimum aktorstwa i innych naleciałości na tym, co rzeczywiste. Ale ani Tarantino, ani Spike Lee czy Soderbergh nie zrobili z tych poszukiwań nowego kina tak znakomitego użytku, jak Linklater w trylogii „Before…”. Jest dla mnie prawdziwym następcą Bressona. Te filmy tylko zyskują jak ogląda się je po latach razem, doświadczając procesu upływu i przemiany. Żaden serial czy kilkugodzinna nawet saga, w której charakteryzatorzy trudzą się nad oddaniem upływu czasu, nie jest w stanie uchwycić tej autentyczności i dramatu biegu życia, które mają w sobie filmy Linklatera (na inny sposób robi to też w filmie „Boyhood”) – ci sami aktorzy (współtworzący zresztą scenariusz) co mniej więcej dziewięć lat nadają dalszy bieg opowieści życia, od pierwszego miłosnego zauroczenia po rozmowy o kompleksie Medei – kobiecie posługującej się własnymi dziećmi by zranić zdradzającego ją męża. Takie kino robione ‘na tkance życia’, które niesie w sobie ryzyko pretensjonalności i nudy, opiera się na aktorach (niezastąpieni Delpy i Hawke!) i na sztuce dialogu – każdy film spina szczególny moment rozmowy, przybierający formę to udawanej konwersacji przez telefon (przed wschodem słońca), to piosenki skomponowanej przez Celine (przed zachodem słońca) to listu wymyślonego przez Jesse (przed północą).