U Tarkowskiego, Christoffera Boe, Zwanigcewa i nawet u naszego rodzinnego Marcina
Wrony jestem w stanie znieść, poczuć, nie nachalne epatowanie symboliką, tutaj jestem
tym totalnie na samym końcu filmu zawirowany, wręcz zwalony z nóg śmiechem. Może kino
azjatyckie to przyjmuje bezpoleśnie, ale ja nie. Motyw z aksamitym panem zabójcą -
rewelacyjna rola Eliasa - jest bardzo dobrze plastycznie pokazana - tak wiem ja to choro
brzmi. Muzyka Explosion in the sky, Godspeed You Black Emperor!, które to kapele lubię
były dobrze wkomponowane, ale Radiohead to już była forma dla formy. Ot zróbmy sobie
teledysk w filmie i film w teledysku:) Dalej krótko. Gdyby film się oparł - w większości - na
pomyśle z rzeźbą i reszta byłaby dodatkiem z morałem, byłby naprawdę udany. Trzeba było
zrezygnować z niepotrzebnej zapodanej na talerzu ''maslanej'' symboliki. Można było
zachować cały romyślunek nad sensem i przeznaczeniem w cierpieniu za kogoś, ale nie
robić tego w tak parostacki i impertynencki sposób. 4/10.