"Psie pazury" to film, który zdobywa kolejne nagrody na festiwalach filmowych. Dopiero co otrzymał 3 Złote Globy i jest jednym z większych faworytów w wyścigu po Oscary.
Jestem świeżo po obejrzeniu i wow!
To seans w którym napięcie jest tak gęste, że można je kroić nożem, chociaż na ekranie niewiele się dzieje.
To western, który stanowi przeciwieństwo wyobrażeń o tym gatunku. Nie ma pojedynku w samo południe, pościgów czy rozróby w saloonie.
Bohaterowie chodzą, oszczędzają w słowa, obserwują... po prostu żyją.
Zamiast tego otrzymujemy:
- przepiękne zdjęcia, majestatyczne krajobrazy i wysublimowane ujęcia.
- aktorstwo na bardzo wysokim poziomie (Benedict Cumberbatch przechodzi samego siebie i daje pstryczek w nos wszelkim łatką związanym z Sherlockiem Holmesem, czy Doktorem Strangem).
- muzykę, która buduje napięcie oraz trzyma nas przy seansie. A w tym również melodie, która nie może wypaść z mojej głowy (swoją drogą w świetnie wykreowanej pod względem psychologicznym scenie).
Historia opowiada o dwójce braci, którzy są właścicielami dużego rancza. Jeden z nich postanawia ożenić się z owdowiałą kobietą, która (wraz ze swoim synem) wprowadza się do ich domu.
Nie da powiedzieć się więcej o fabule tego filmu, ponieważ jest to droga, którą widz musi przejść sam. Wymaga odrobiny cierpliwości, ponieważ film powoli i spokojne buduje narrację, snując się po poszczególnych wydarzeniach. Dopiero cały seans nadaje pełnego i wyrazistego obrazu.
Moim zdaniem zdecydowanie warto!