...a wyszła z tego kolejna romantycznie usposobiona komedyjka w stylu "To właśnie miłość", poprzedniego filmu Curtisa. O ile w tamtym filmie przesłodzony styl pasował jeszcze do konwencji, o tyle tutaj zwyczajnie drażni. Zamiast obrazu szalonych lat 60-ych otrzymujemy pełną morałów, przyciężką bajkę o triumfie przyjaźni i innych wzniosłych pierdołach. O seksie i prochach możecie w tym przypadku zapomnieć. Na całe szczęście ostał się rock & roll - ścieżka dźwiękowa pełna jest świetnych kawałków z okresu. Ten aspekt, oraz obsada to w zasadzie jedyne plusy tej produkcji. Produkcji z daleka zalatującej fałszem - mi osobiście "Boat..." przywodził na myśl katastrofalny "Across the Universe". Przez cały seans miałem wrażenie obcowania z dziełem, które opowiadać ma o tamtych czasach, ale nakręcone zostało przez ludzi, którzy gówno, za przeproszeniem, o nich wiedzą. Co najwyżej do posłuchania. Zamiast tego poleciłbym już jednak choćby niesłusznie niedoceniony "Stoned" o Brianie Jonesie - też powstały współcześnie, a tysiąc razy większa frajda.