SPOILERY
Ta "urocza, prawdziwa brytyjska komedia" była rzeczywiście dość fajna, dopóki nie zrobiła się cała "amerykańska". Tak więc oczywiście, że chłopiec musiał popłynąć po swojego ojca i wytrzymać pod wodą niewiadomo jak długo dokonując przy tym negocjacji w sprawie winyle vs życie.
No i przecież każdy człowiek, który o mały włos uniknął pójścia na dno Morza Północnego, podpływa tylko i wyłącznie do łódki oznaczonej jego imieniem. Również ludzie, którzy wypływają w morze na ratunek zawsze, ale to zawsze, ratują tylko tych których lubią. Wiem wiem, komedia, nie musi być realistycznie, blabla, ale to było niedość że głupie, to jeszcze wcale nie śmieszyło. Więc po co ta scena?
Ogółem nierówny film, większość scen była dobrych lub bardzo dobrych, niektóre zaś nie.
Na początku filmu jeszcze też mi czegoś brakowało - ledwo "wczuliśmy się w klimat" radia , a już chcieli je zamknąć ;).
Wyszedł mi strasznie długi wywód. Ogółem pozostało mi uczucie umiarkowanego rozbawienia i zainteresowania, ale też niedosytu i wrażenie zmarnowanej szansy na coś fantastycznego.
Mimo wszystko lepsze to niż każda inna komedia dla mas z cyklu ma-być-zabawnie-a-jest-żałośnie.
PS Philip Seymour Hoffman jest świetny ;)
Zgodzę się, aczkolwiek nie do końca. Pokazanie radia i jego DJ-ei ze strony słuchacza, dla którego są oni w jakiś sposób legendarni, jest całkiem dobrym pomysłem. Po prostu wskakujemy w sam środek wydarzeń, choć pod koniec pewnej ery. Chociaż jak dla mnie najciekawym pomysłem byłoby wprowadzenie nas w sam początkowy proces powstawania radia, kompletowania załogi itd. na tle ówczesnej Wielkiej Brytanii.
Oczywiście raziło to nienaturalnie długie nurkowanie (jakoś Carl za bardzo się nie starał wyciągnąć ojca), choć zachowanie Boba było dosyć w jego stylu.
Kwestia łódek - cóż, efektownie wyglądała scena pojawienia się całej floty okrętów (taka quasi-epicka scena ;p) natomiast sama scena podpływania miała chyba symbolizowac prawdziwy koniec radia (bo jak widać dziura w statku czy rządowa ustawa go nie powstrzymały). Każdy z radiowców po prostu zakończył, jak to powiedział Count, "najlepszy czas w ich życiu" i ruszył ku nowemu. No i happy end musiał przecież być (każdy znalazł w końcu miłość, Amerykanin się uratował i żyli długo i szczęsliwie), w końcu to tylko komedia. ;)
Cieszę się, że humor był niewymuszony, sceny, które miały być śmieszne rzeczywiście takie były. No i b. dobra muzyka (co zostało wspomniane)
Dla mnie, oprócz oczywistej świetnej roli Philipa Seymura Hoffmana, bardzo dobrze wypadła postać Quentina. Naprawdę dobra gra w wykonaniu Billa Nighy'ego. Poza tym zobaczyć 2/3 ekipy IT Crowd to już powód do dużego uśmiechu. :D
Pozdrawiam
A ja nie wiem czemu cały czas nie mogłam odpędzić myśli, że Quentina mógłby zagrać Jarvis Cocker ;). W końcu to po części film muzyczny.
No i jakoś nie kupiłam fenomenu Gavina - dlaczego wszyscy go tak uwielbiali?
Fajny był ten ciemnoskóry spec od dźwięku, szkoda, że nie było go w filmie więcej...
Itd. itp., zawsze można coś poprawić ;)