Sharknado ewoluuje w czwartej odsłonie telewizyjnej sagi: od pięciu lat Ameryka wolna jest od rekinich tornad, przyszła więc pora na nową mutację.
Twórcy serii najwyraźniej wiedzą, że nie sposób wiecznie powielać tego samego schematu, więc... powielają go raz jeszcze,. Tym razem, dla odmiany mamy jednak burzę piaskową, burzę elektryczną, burzę lawy, a nawet... burzę nuklearną. Niestety, ogrom atrakcji wyraźnie świadczy o tym, że pomysły się kończą, muszą więc być coraz bardziej absurdalne. I coraz mniej zabawne. W "4th Awakens" mamy bez liku odniesień do klasyki kina (m.in. "Czarnoksiężnik z Oz", "King Kong", "Gwiezdne wojny", "Teksańska masakra piłą mechaniczną", "Czas apokalipsy", "Christine", "Twister", a nawet... "Sieć"), problem jednak w tym, że mają one zgoła mechaniczny charakter, brakuje im wysublimowania, to po prostu bezrefleksyjne klepanie cytatów. Rozwałka jednak trwa w najlepsze, tym razem spustoszone zostają praktycznie całe Stany (ściślej mówiąc: zniszczony zostaje każdy zabytek i atrakcja, której nie udało się zdemolować w poprzednich częściach), co zamyka pole do rozróby na terenie kontynentu w kolejnych częściach. Pora przenieść się do Europy.
Co więcej spośród atrakcji? Ano całkiem pokaźna ilość znajomych twarzy w epizodach, w tym: Gary Busey, ratowniczki ze "Słonecznego patrolu", Alexandra Paul i Gena Lee Nolin, Lloyd Kaufman, Gilbert Gottfried, Gunnar Hansen, Vince Neil oraz Wayne Newton. Wciąż ogląda się bez bólu, ale czuć już zmęczenie materiału wyjściowego.