"Requiem..." ma niesamowitą dynamikę - staccato emocji narasta z każdą sceną, aby osiągnąć punkt kulminacyjny w finale - a ten wciska po prostu w fotel. W ostatnich minutach filmu moje tętno wydatnie wzrosło (miałam przysłowiowe serce w gardle). Proces pogrążania się i upodlenia wszystkich bohaterów jest tu pokazany mistrzowsko. A ta pozycja a'la embrion, którą każdy z delikwentów przyjmuje na końcu filmu, jest dobrą wskazówką, czego tak naprawdę brakuje Sarze, Harremu, Marion i Co.