Podejrzewam, że komuś się tu narażę, ale mnie ten film mocno rozczarował. Wiem, że nie mam prawa wymagać, aby ci goście w każdym swym przedsięwzięciu wskrzeszali ducha Monty Pythona, ale czegoś jednak chyba wymagać od nich można. Być może jestem dziwna, ale nie wywołuje u mnie salw śmiechu widok wąchania przez faceta skarpetek, butów, itp., zapychania komuś ust gruszką, wwąchiwania się w boski zapach spod pach (no, może raz było zabawnie, po tym jak Kline powąchał się, podglądając Archiego i Wandę "in flagranti", ten gest prawdziwego macho... ;-)), ani jeżdżenia walcem po człowieku stojącym nie wiadomo po co w gęstniejącym betonie. Ooo, nie tak bywało wcześniej, choć podobno scenariusz filmu, ukrywany przez Cleese'a w jego szufladzie, liczył sobie wiosen dwadzieścia.
Ale ja tak narzekam, a pewien motyw naprawdę mnie rozbawił i to BARDZO. Chodzi mi o próby zabójstwa staruszki, które kończyły się brawurowymi morderstwami jej piesków. Były świetne!!! Piesek I w paszczy dzikiego dobermana, Piesek II z wdziękiem "przetrącony" przez samochód, no i Piesek III, którego już nie zobaczyliśmy. Gdyby ktoś miał wątpliwości, ja naprawdę lubię pieski (mam dwa, cieszą się dobrym zdrowiem). Ale poza tym, chyba nie było po co tego filmu oglądać.