Dla mnie tylko jeden człowiek może grać króla Artura - Sir Sean Conery. Do filmów z historią 
pasuje jak znalazł, jego spokój, dziadkowaty urok i klasa, to coś czego nie zagwarantuje żaden 
inny aktor. Film był trochę przewidywalny, a uważam, że tyle jest tych legend o Lancelocie i 
Arturze, że można było to ciekawie ubrać. Przyczepię się też do kostiumów, które w wykonaniu 
rycerzy okrągłego stołu wyglądały jak te od ekipy startrecka. Klimat świata mitycznego w miarę 
przyzwoicie oddany, żałuję jedynie, że tak mało scen nagranych z realnym uwypukleniem 
przyrody. Nie wiem czy tylko ja zauważyłem też, że podpalony camelot płonie dopiero po 
odparciu ataku... hmm reżyser nie przemyślał tego. Ginevra też niezbyt piękna, a Richard Gere 
pasuje lepiej do tańczenia z J-Lo niż do wojowniczego Lancelota, choć specjalnie nie ma też 
się do czego chyba przyczepić. Może zbyt uważnie nie oglądałem. 
Nie sposób też wspomnieć o chyba najgorszym pocałunku w historii kina (Lancelot i Ginevra), 
nie chcę go sobie więcej przypominać. 
 
Jeżeli chodzi o ocenę to wychodziłem z siódemki. Teraz mam ochotę dać 5. Nie będę jednak 
tak bardzo surowy, bo mimo wszystko oglądało się go przyjemnie, a film z Connerym nie może 
mieć oceny 5. 
 
Ocena: 5,5-6/10