Zawiodłam się. Już pomijam fakt,że John Wayne z każdym kolejnym filmem zaczyna mnie nieco irytować. Chyba muszę zobaczyć go w jakimś innym filmie niż western, bo wydaje mi się, że w tym gatunku zjadał już własny ogon. Gdybym "Czerwoną rzekę" widziała jako jedną z pierwszych, to może nie byłoby problemu, ale od 1948 Wayne wcale nie zmienił swojego stylu gry. No, może to taki aktor charakterystyczny, kto wie.
Co mi się wyjątkowo nie podobało to postać Tess Millay. Uczucie z księżyca, niczym nie potwierdzone, facet przebywał w zasięgu jej wzroku ze dwie minuty, a ona zapałała do niego wielką miłością? Ewidentnie dodana dla dekoracji, jak kwiatek w butonierce, tylko, że sztuczny, więc wygląda to kiczowato.
A co warto zobaczyć? Bydło. Na serio, te setki, czy tysiące krów (w sumie ciekawe ich ile było) robią wrażenie, sceny w ruchu są kręcone bardzo dynamicznie, sceny nocą wyglądają stylowo, wręcz czuć uległość i niepokój zwierząt. No i Montgomery Clift - intrygująca postać (gdyby tylko nie rzuciło mu się na mózg zgodnie ze scenariuszem, vide Tess). Na patos, rój macho, i taką nieco nachalną widowiskowość można przymknąć oko. Zawsze tez można pośmiać się z komentarzy wiernego druha Dunsona (którego imienia już niestety, nie pamiętam, ale od razu zauważycie kto tam jest od rozładowania atmosfery).