Jak interpretujecie zakończenie filmu i to, że Hank w końcu przyznał "jestem stąd" oraz scenę z fotelem w sądzie? Moim zdaniem to troszkę daje do zrozumienia jakby Hank zastanawiał się nad tym czy nie powrócić w rodzinne strony a Wy jak myślicie?
Dokładnie tak, Hank w końcu zaakceptował swoje pochodzenie (dlatego dumnie przyznał "jestem stąd") i przestał patrzeć na to miasteczko jak na dziurę, z której należy się wyrwać, ponieważ brak tam większych perspektyw. Ponadto miałam wrażenie, że chce kontynuować pracę ojca, pomimo lekko zszarganej jednak reputacji. Stąd wiele nawiązań w trakcie filmu do spuścizny po ojcu. Hank zrozumiał, że nie kariera i pieniądze są najważniejsze, ale rodzina i czyste sumienie (podoba mi się ta ewolucja bohatera). Wydaje mi się także, że duży wpływ na to w jaki sposób zaczął postrzegać swoje rodzinne miasteczko miał weekend spędzony z córką. Widział, że ona jest tam szczęśliwa, a jej ostatnie słowa (parafrazuję: to były najlepsze wakacje) przed wejściem na pokład samolotu tylko go w tym utwierdziły. Ale i także aąd chęć ucieczki z tego miejsca i brak przejawu jakiejkolwiek chęci powrotu. Byś może wcale nie chodziło mu o to, że miasteczko jest totalną dziurą, gospodarka nie jest tam w najlepszej formie, ale właśnie o trudną sytuację rodzinną. Biorąc pod uwagę jego kryzys małżeński i zmianę nastawienia do pracy prawnika (idealne warunki do nowego początku), jestem pewna, że rozważał powrót w rodzinne strony.
Odświeżam temat, mam nadzieję, że ktoś podzieli się swoim zdaniem.
Ja absolutnie zgadzam się z wypowiedzią Zdrapki, nic dodać nic ująć :)
Jednak nurtuje mnie co z relacją głównego bohatera z Sam. Czy mieli szansę zacząć jeszcze raz? Czy Carol była córką Hanka? Czy Sam o ojcostwie Glena mówiła w złości?
Jak myślicie? Czy to możliwe, że ta bajka mogła zakończyć się tak szczęśliwie? Mam nadzieję, że to niedopowiedzenie zakończenia jest celowe i każe wierzyć widzowi, że Hank naprawdę się odnalazł, nie tylko jako prawnik, ale też jako człowiek - ojciec i dawny ukochany.
A tak nawiasem mówiąc, śmierć sędziego to piękna śmierć. Przy rodzinie, po wyjaśnieniu wszelkich waśni rodzinnych. I jeszcze zdążył wyrazić dumę ze swojego syna - do tej pory czarnej owcy. Ach, ta magia kina :)
Wydaje mi się, że śmiało możemy domyślać się happy endu, nasz bohater dojrzał, przemodelował swój system wartości - stał się lepszym człowiekiem, a w relacji z Sam nadal dostrzegalna była jakaś chemia. W kwestii ojcostwa, w moim odczuciu Sam nie kłamała, odebrałam tą postać jako autentyczną i po prostu nie pasuje mi do niej takie działanie w afekcie, przynajmniej nie w tak poważnej sprawie. Poza tym miała okazję zobaczyć, że Hank jest dobrym ojcem, więc po prostu nie odebrałaby swojej córce możliwości stworzenia z nim więzi (myślę, że dziewczyna prędzej czy później dowie się kto jest jej tatą).