Jak w temacie, zacznę od tego co mi się podobało:
- relacja między Oliverem a Venetią, głównie dlatego, że przy niej Oliver pokazywał swoje psychopatyczne oblicze, pod koniec Venetia porównuje go nawet do pająka (jej ojciec tak mówi) i do ćmy,
- wnętrza, scenografia w trakcie imprezy, wizualnie ten film jest po prostu dobry do oglądania,
- scena, w której geniusz-matematyk krzyczy i przeklina, a towarzystwo jest cicho, ale nie patrzy na niego. Mi się to skojarzyło z całym filmem, że budzi niesmak i widz czuje się zażenowany, że w tym uczestniczy
- w scenie po zabiciu Felixa kiedy jedzą lunch Venetia nalewa wino i kieliszek się przelewa, a Elspeth się krztusi
- impreza i nawiązanie kostiumami do Szekspira
- przedstawienie Olivera jako psychopaty (scena z wanną, na grobie, kiedy przychodzi w nocy do pokoju kuzyna, wampirza scena, kiedy próbuje się dopasować do Elspeth i gada coś o brownie żeby udawać, że nic się nie stało po śmierci Felixa, scena tańca i kamienie)
Co mi nie zagrało:
- w postaci Olivera rozjeżdża się gdzieś ten psychopata właśnie na pogrzebie kiedy płacze, a potem już leży na grobie i dalej płacze... coś tu nie pasuje, dlaczego miałby rozpaczać skoro niby idzie po trupach do celu, zresztą jaką ma pewność, że to właśnie on wszystko odziedziczy, co z kuzynem Felixa i jego matką, zostało to kompletnie pominięte, nie mówiąc o innych krewnych
- te wszystkie śmierci bohaterów ruszają z kopyta już właściwie pod koniec filmu, lawinowo
- postać Elspeth wydaje się nie pasować do reszty, niby ma wnosić humor i oderwanie, ale to ma się nijak do reszty postaci,przynajmniej ja ją tak odebrałam, jest coś bardzo płytkiego w relacjach bohaterów,
- na początku Venetia wspomina o koledze Felixa, który gościł rok temu, ale zostaje to kompletnie pominięte,
- Oliver nie pochodził z biednej rodziny, a nosi używane ubrania właściwie od początku, przecież nie miał wtedy jeszcze planu odziedziczenia Saltburn
Film sprawia wrażenie mieszanki filmów Szkoła uwodzenia, Downton Abbey, Faworyta, Utalentowany Pan Ripley, Euphoria i pewnie każdy znajdzie tu jakieś swoje skojarzenie.
A jak już piszę to spytam, bo gdzieś mi mignęło: Oliver robi zaskoczoną minę na wieść o śmierci Penelopy, jak myślicie, dlaczego?
Ja uważam, że rozpacz pasuje do psychopaty. Choć ciężko sobie to wyobrazić, to historia pokazała, że takie osoby jak np. Breivik jak najbardziej są zdolni do emocji. Może nie występują one jak u normalnego człowieka, ale jednak są, gdzieś tam pomieszane z psychopatycznymi myślami.
U mnie zagrało: po prostu wciągnęło (nie jest to argument za tym, że film jest wysokich lotów, bo zdarza mi się odlecieć przy czymś naprawdę z katalogu gp), wizualność - kilka eleganckich kadrów, autentyczne zobrzydzenie (scena w wannie) - a mnie naprawdę ciężko ruszyć na tej kanwie czymś z ekranu. Aparycja Keoghana jest dla mnie wyjątkowo odpychająca. To, plus to jak zagrał: poruszyło. A co nie zagrało: w historię nie dało się uwierzyć, strasznie przerysowane postaci. W zasadzie film był powierzchowny, odtwórczy. Jednak to jest film, nie życie - ja nie muszę wierzyć, żeby się wciągnąć czy zaangażować. Inaczej nie lubiłabym chyba literatury postmodernistycznej. Co do Twoich zarzutów: płacz nie musiała wynikać z rozpaczy. Nie trafisz za popie**** jednostką. Wspominka o koledze Felixa w mojej opinii nie musiała być kontynuowana, chodziło o zaznaczenie podejścia bohatera do ludzi. Miało nakreślić widzowi lepiej jednostkę. Kompletny obraz razem z przebojami z panienkami, które w teorii też można było amputować, a historia by przeszła. Co do Olivera wydaje mi się, że on właśnie taką rolę chciał przybrać. Biedaka z pato-rodzinki. Idąc o krok dalej, może to on zepsuł ten rower i przypadkiem pożyczył swój Felixowi ;) W końcu był ćmą, spider-manem i małym zwyrolkiem.
W Scenach retrospekcji (na końcu filmu w szpitalu) było pokazane, że to właśnie Oliver przebił Felixowi oponę. Także no... był masterplan.