Tak, film ten uwodzi i oszukuje, dopiero przy końcu przyznając się, jak brudno było pod tymi pięknymi kadrami. Przez pierwszą połowę zapowiadało się na studium narcyza i jego ofiary, jakoby to Felix był kolekcjonerem biednych chłopaczków, których ogrzeje swoim blaskiem, a oni będa wierni mu i własnej niewinności, dopóki nie wyrzuci ich jak zużytą chusteczkę. Sceny w posiadłości Saltburn uderzają bezkompromisowymi, acz trafnymi obserwacjami, w tandemie z dosłownymi obrazkami i montażem ciętym jak dialogowa żyleta krojąca całe to towarzysto. No dobrze, prawie całe. Nasza dwójka się uchowywała, zaś Felix zabrał tajemnicę do grobu, a Oliver - cóż. Od momentu manipulacji Elspeth wyraźnie widzimy, że prostym i niewinnym chłopaczkiem to on nie jest, zaś interakcje z Farleighem wyraźnie sugerują, że mamy do czynienia z inteligentnym, cwanym skur**synem. Czy kochał Felixa? Uważam, że nie, natomiast był w nim głęboko i prawdziwie zauroczony. Scena z grobem to próba walki z poczuciem winy, nie uważam by była na pokaz. Czemu go zabił? Myślę, że 50/50 - walka o Saltburn (sekret z rodziną Olivera) i...aby względów Felixa nie zdobył już nikt inny. Eliminacji Venetii nie rozumiem, zemsta na Sir Jamesie - wiadomo, zaś usunięcie Elspeth to znów zabezpieczenie. Zabezpieczenie by jej względów, a co za tym idzie - Saltburn - nie zdobył już nikt inny. Tak, ostni akt jest dosłowny, może nazbyt, a może narrator po prostu musiał to z siebie zrzucić, dokonując katharsis. W mojej opinii zakończenie nie zepsuło filmu, który polecam entuzjastom psychologii, estetyki, byle wystarczająco dojrzałym i bezpruderyjnym, by docenić surowe zwierzenia, jakie serwuje nam ten film.