Szereg okrutnych morderstw, popełnianych przez krwiożerczą bestię i dwóch myśliwych po przeciwnych stronach barykady...
Film Dana Curtisa zaczyna się jak standardowy horror klasy B. o wilkołakach. Na szczęście scenariusz od Richarda Mathesona to jednak nie taka znowu fuszerka i kiedy jesteśmy już pewni, że znamy rozwiązanie zagadki, autor dostarcza nam przyjemnie zaskakujący zwrot akcji. Centralną postacią jest tutaj niejaki Byron, doświadczony tropiciel, który z niewiadomych przyczyn nie chce podjąć się schwytania potwora. Wcielający się w niego Clint Walker (większość widzów pamiętać go będzie z roli w "Parszywej dwunastce") zachowuje się jak kopia nawalonego Richarda Burtona, ale jest w tym szaleństwie metoda: z jednej strony braki warsztatu aktorskiego widoczne są gołym okiem, z drugiej jest to kreacja na swój sposób... elektryzująca. Drewno, ale już samą posturą robi wrażenie (blisko dwa metry wzrostu, prawie tyle samo w barach).
"Scream of the Wolf" jako typowy przedstawiciel metod produkcyjnych szklanego ekranu swych czasów, bywa niezamierzenie zabawny, posiada jednak niezaprzeczalna atuty, stanowiące o jego atrakcyjności. Klimat jest wyrazisty i szybko udziela się widzowi, największy plus stanowi zaś intryga. Twórcy zręcznie manipulują widzem (ja dałem się nabrać), najlepsze zachowując na koniec. Finał dostarcza niespodziewanego dreszczu emocji, można więc mówić o satysfakcjonującym seansie. Porządna telewizyjna robota.