Guy Ritchie, autor chyba najlepszego tworu post-tarantinowskiego czyli "Przekrętu" tym razem sięga po postaci wykreowane przez Arthura Conan Doyle'a by nadać im nową jakość... Jak się udało? No podejrzewam że popcornożercy byli zachwyceni, dostali masę fajerwerków, niespodzianek, "ładną" obsadę, mnóstwo akcji i szczyptę humoru. Ja nie jestem.
Sherlock z Watsonem zostali tu raczej sparodiowani. Ten pierwszy ma tak wyostrzone zmysły i umiejętność dedukcji, że to podchodzi pod science-fiction. A do tego odbiera widzowi możliwość rozwiązywania zagadek z bohaterem, bo szczegóły, które decydują o puencie poukrywane zbyt skrzętnie. Watson tymczasem jest porządny, dokładny i jego kłótnie z Holmesem, wynikające z różnicy charakterów pasują raczej do sitcomów. Jest jeszcze "ona", czyli ładna, zaradna, sprytna rudowłosa dziewczyna wodząca za nos postaci- typowy archetyp bohaterki filmu przygodowego, już w westernach z takowymi mieliśmy do czynienia. Przerysowane postaci na szczęście zostały przyzwoicie zagrane (Rachel McAdams odstaje troszkę od panów).
Całość to taki efekciarski film, typowy dla Hollywood, w końcowej części robi się bardziej emocjonujący, by nie zauważyć niedostatków z początku. Jedyne nowatorskie rozwiązanie jakie mi się podobało to Sherlock kalkulujący uderzenia podczas walki. Zwłaszcza że wykorzystano je tutaj oszczędnie. Ostatecznie nie jest mega źle- są ładne zdjęcia, jest dużo akcji (w tym kretyńska scena jak topią statek), jest puenta która zostawia domysły (ale też z miejsca zapowiada kontynuację). Nie nudziłem się może, choć byłem często poirytowany. Bo podobną historię można było zobaczyć już w "From Hell" i tam, mimo że za legendę zabrali się amerykańce i wielkie nazwiska wyszło bardzo dobrze...