Trzeba to przyznać. Od pewnego czasu, "Bondy" to już nie są Bondy Iana Fleminga, Seana Conneriego czy Johna Glena. Są to Bondy Sebastiana Faulksa, scenarzystów
tworzących swoją wesołą twórczość na podstawie notatek i tekstów w/w panów oraz kolejno dobranego reżysera - czyli finalnie zderzania "widzi-misie" wszystkich tych
panów o tym, jaki to Bond naprawdę jest.
Skyfall to Bond od Sony, Heinekena, Coca-coli, Sama Mendesa, twórców "Johniego Englisha" i wypadkowa oczekiwać tłumu... oraz kilku innych marek, osób i rzeczy.
Tak należy postrzegać Skyfall i być może każdego kolejnego Bonda. Film ten nie może odnosić się do fundamentów serii, bo jest tworzony przez zupełnie innych ludzi. Co
warto podkreślić - twórczość ta to jedynie próba naśladowania tego, co było wcześniej. Nie ma żadnych większych literackich podstaw, nie odnosi się do "starych" motywów.
Odnosi się do Batmana... czego nie ukrywa sam reżyser. To jak to w końcu jest, Bond to Bond, czy Batman ?
Nie możemy w wypadku Skyfall (i niektórych innych) Bondów mówić o pełnoprawnej serii. Mamy tu 23 filmy, gdzie przestrzał pomiędzy pierwszym a ostatnim równa się kilku
pokoleniom.
Gdzie tu seria ? Ostatnie filmy łącza sponsorzy, aktor i różnie interpretowany motyw głównego bohatera.
Niezależnie czy kochacie Skyfall, czy nienawidzicie, trudno porównywać go z poprzednimi produkcjami jako kolejnymi dziełami serii. To samo można powiedzieć o Quantum
of Solace, ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, że dzisiejszy Skyfall ma tyle wspólnego z niedorzecznym promieniem śmierci niszczącym świat z kosmosu, co chipsy z
ziemniakami. Niby to samo, ale trudno porównywać jedno z drugim - a już na pewno trudniej zamienić chips w ziemniaka zachowując wszystkie wartości.