Po pierwsze, ten film nigdy nie aspirował do miana kinowej wybitności. Inaczej zatrudnionoby
np. Fahradi'ego czy Herzoga do reżyserii, a do efektów specjalnych ludzi od Życia Pi.
Po drugie, Smerfetka da się lubić. Jest nawet całkiem... antropoidalna.
Po trzecie, kto powiedział, że smerfy mają żyć zamknięte w wiosce? To tak jakby stwierdzić, że
każdy Bond powinien dziać się w czasach Chruszczowa.
Po czwarte, najważniejsze. W komiksie smerfy to tak bezmyślna masa, że aż szkoda patrzeć.
Gdyby nie Ważniak i Papa, to oni by zginęli po jednym dniu. Ten film jest swoistym arcydziełem
w dziedzinie psychologii postaci. A przynajmniej na poziomie smerfów. Jedynym ich
przejawem bycia nieogarniętymi jest niepotrafienie odnalezienia się w XXI wieku, co raczej
każdy by na ich miejscu przeżywał. Bardzo mądrze scenarzyści postąpili. W końcu te
sympatyczne stworzonka można prawdziwie lubić. Nie wiem, czy Peyo byłby zadowolony, ale
podejrzewam, że tak. Ja na jego miejscu byłbym. Chyba że miałby pretensje o zmianę
politycznej wymowy swojego dzieła.
Ogółem 6/10, co jest dość wysoką moją subiektywną oceną + serduszko.