Przeczytałem gdzieś, że „Sonora” to film wypełniony aż po brzegi spaghetti atmosferą. Trudno się z tym nie zgodzić. Jest zły do szpiku kości czarny charakter, opanowany bohater szukający zemsty, retrospekcje, różnorodne pojedynki. Podstawowa poważna wada to Alfonso Balcazar. Może i był niezłym scenarzystą, lecz na stanowisku reżysera mu nie wychodziło. Tym razem i tak udało mu się nakręcić kilka dobrych scen (szczególnie wykorzystanie kolorowych szyb). Filmy Balcazara wyglądem przypominały w dużej mierze marne produkcje telewizyjne i tutaj także można momentami odnieść takie wrażenie.
O co się rozchodzi w fabule? Ano żyje sobie pewien bandyta, tchórz i oszust – Slim Kovacs. Główny bohater – Uriah/Sartana (wolę imię Uriah) chce się na nim zemścić za śmierć swej żony. Dlatego próbuje gnojka zlokalizować, a następnie wpakować mu kulkę w serducho. Z tym że Slim ma wielu pomagierów, a poza tym wynajmuje dawnego znajomka Uriaha czyli niejakiego Kirchnera. A z tym gościem nie ma żartów, bowiem znany jest jako jeden z lepszych rewolwerów do wynajęcia. W końcu trzej bohaterowie znajdą się w jednym mieście okupowanym przez bandę Slima. Krew się prędzej czy później poleje…
W roli głównej wystąpił George Martin – etatowy aktor w spaghetti westernach. W „Sonora” nie zszedł poniżej swojego zazwyczaj solidnego poziomu. Natomiast wielkim rozczarowaniem była dla mnie kreacja Jacka Elama, choć myślę, że w tym wypadku wina leży bardziej po stronie scenarzystów i reżysera. Elam był świetny we wstępie do „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Tymczasem u Balcazara jego czarny charakter nie stanowi żadnego wyzwania dla mściciela. Pokazuje swoje tchórzostwo nawet gdy jest otoczony grupą pomocników! Można było z tej postaci zrobić paranoika ale scenarzyści nie poszli w żadną stronę. Slim Kovacs niby ma być groźny i okrutny, ale nie potrafię w to uwierzyć. Na szczęście zagrał tu też Gilbert Roland, który spisał się rewelacyjnie. Wniósł do tego obrazu pewną kulturę aktorstwa. W dodatku dostał najlepsze dialogi i wszystkie sceny z jego udziałem to perełki.
Muzyka jest w porządku, chociaż nie należy do tych, które zostają w myślach na dłużej. Całkiem klimatyczne są pojedynki, zarówno te zwykłe jak i te wykorzystujące konwencję rosyjskiej ruletki (choć nie prezentują się widowiskowo tylko obskurnie). Prawdziwą katastrofą jest początkowa scena retrospekcji. Nie dość, że jakoś mi nie pasuje umieszczenie wspominania na samym początku filmu, to jeszcze ta sekwencja jest po prostu beznadziejna. Ukazuje miłość głównego bohatera w sposób tak sztampowy i tandetny, że nawet twórcom polskich sitcomów by opadły szczęki, gdyby to ujrzeli. Sceneria mogłaby być lepsza, choć zapewne budżet na to nie pozwalał. Wielka szkoda, że nie wyreżyserował „Sonory” jakiś zdolniejszy reżyser. Taki, który stworzyłby naprawdę świetny klimat i zamaskowałby braki budżetowe. W dorobku Balcazara ten film jest prawdopodobnie jedną z najlepszych pozycji choć do najlepszych dokonań gatunku to mu daleko. Mimo wszystko do obejrzenia dla fanów włoskich westernów.