Kino science-fiction w ostatnich latach coraz mniej zadowala się tanim efekciarstwem, znów stawiając trudne pytania o sens życia i kondycję dzisiejszego świata.
Tak jak słynny film Blomkampa swe polityczne korzenie miał w systemie apartheidu, tak tu z pewnością od pierwszych chwil rzuci w oczy nam się problem graniczny między USA i Meksykiem zobrazowany naprawdę sugestywnymi obrazami.
Przy czym bardzo mały budżet (niecały milion dolarów) narzucił filmowi wyjątkowo minimalistyczny charakter, który ma raczej oddziaływać na wyobraźnię – spalony helikopter na poboczu, tysiące zniczy ukazujących ogrom śmierci, graffiti na murach itp. Same potwory czają się gdzieś w tle.
Swoja drogą Edwards zaskoczył mnie innym chwytem – w swym dziele nikogo nie piętnuje. Za śmierć i zniszczenie są odpowiedzialne przecież obie strony, każdy za cel obiera sobie przetrwanie za wszelką cenę i eliminację zagrożenie wynikającego ze strachu przed obcym. A po ostatniej, magicznej wręcz scenie chciałoby się rzec – „Jestem potworem, lecz nic co ludzkie obce mi nie jest”.
Moja ocena - 6/10