"Monsters" to ciekawe połączenie spokojnego dramatu, romansu i filmu sci-fi. Film niezwykle spokojny, wyciszony,
bardzo kameralny. Jego akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, kilka lat po tym, gdy sonda zbierająca próbki
mające udowodnić istnienie życia pozaziemskiego, rozbiła się w Ameryce Środkowej. Niedługo po tym wypadku, zaczęły
się tam pojawiać nowe formy życia, przez co ogromny teren Meksyku musiał zostać objęty kwarantanną i ogrodzony
wysokim murem. Nie jest to jednak tylko opowieść o potworach, o obcych formach życia. To opowieść o pewnej parze,
która zagubiła się w codziennym życiu. To niespieszny obraz, który przede wszystkim skupia się na Niej i na Nim, którzy
przemierzają odcięty od świata Meksyk, by dostać się do USA. Obcy są tu jedynie dodatkiem, pewnym ciekawym tłem,
dzięki któremu reżyser może w nie nachalny sposób powiedzieć coś o dzisiejszym świecie. Dzięki nim w tle usłyszeć
można echa takich tematów jak wojna, jej niewinne ofiary, czy reporterzy wypatrujący szokujących obrazów. O potworach,
tym co wydarzyło się kilka lat temu, dowiadujemy się tu zupełnie przy okazji, przypadkiem, z luźnych uwag zasłyszanych od
lokalnej ludności, czy z urywek obejrzanych wiadomości.
Szkoda tylko trochę, że w tym całkiem dobrym filmie, zbyt często niektóre dialogi aż proszą się o podszlifowanie, że zbyt
często stają się tak banalnie proste, tak oczywiste, że aż nudne i denerwujące. Jak chociażby w scenach na rzece, gdy
bohaterowie bez sensu, w kółko, aż do znudzenia pytają się, co to jest, to co widzą za krzakami, a odpowiedź na to
pytanie, jest tak bezczelnie oczywista, że niepotrzebnie niszczy uparcie budowany klimat tajemnicy, zagrożenia. Szkoda
również, że sama podróż bohaterów jest trochę wymuszona. Gdyby nie dość mocne zbiegi okoliczności, pewne
nieszczęśliwe wypadki, w ogóle by do niej nie doszło. A przynajmniej bohaterowie nie musieliby się zagłębiać w teren
skażonej strefy. Choć może właśnie po części też o taką przypadkowość życia właśnie chodziło reżyserowi? O pokazanie
jak to na drodze każdego z nas, czasem, zupełnie przypadkowo i znienacka, pojawiają się pewne osoby, tylko na
najczęściej niedługi czas i w jakiś sposób na nas wpływają? W pewien sposób zmieniają naszą rzeczywistość, a później
po prostu z niej znikają? Bo tracimy z nimi kontakt, rozchodzimy się w swoje strony, do swojego, przerwanego z jakichś
powodów życia?
"Monsters" to właśnie taka opowieść o przypadkowym spotkaniu dwojga ludzi, których relacja zamienia się z
konieczności w coś więcej, w miarę jak pokonują kolejne kilometry swojej drogi do domu. To melodramat w bardzo
nietypowym otoczeniu. Można mieć wrażenie, że chwilami jest zbyt spokojny, że mogłoby się w nim dziać znacznie
więcej. Reżyser mógłby częściej pokazywać obce formy życia, częściej podnosić napięcie, częściej wrzucać swoich
bohaterów w sytuacje pozornie bez wyjścia. Tylko, że wtedy byłby to zupełnie inny, chyba bardziej zwykły i schematyczny
film. Z początku trochę ciężko przyjąć tę produkcję w takiej formie, jaka została nam zaprezentowana. Z jednej strony
trochę szkoda, że więcej w tej opowieści nieśmiałego romansu, niż trzymającego w napięciu sci-fi, a la dokumentu o
strefie opanowanej przez potwory. Niby trochę szkoda, że wątek Jej i Jego wypływa tak bardzo na pierwszy plan. Ale z
drugiej strony, gdy na spokojnie podejdzie się do tej opowieści, nagle okazuje się, że i tego tła jest tu wiele, tej ciekawej
wizji zrujnowanych miast i lasów, które zamieszkują obecnie dziwne formy życia. Reżyserowi udaje się przemieszać te
dwa wątki, trochę bardziej przycisnąć ten pierwszy, ale całe szczęście nie zapomnieć całkowicie o tym drugim.
Takie trochę nietypowe podejście do tematu to w ogólnym rozrachunku spory plus tej produkcji. Pomysł wart pochwały.
Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że "Monsters" to debiut reżyserski Garetha Edwardsa, który nie poszedł na
łatwiznę i nakręcił swój film, inaczej niż można by na pierwszy rzut oka przypuszczać, inaczej niż reklamuje go nawet sam
dystrybutor, niepotrzebnie wpadając w utarte schematy. To debiut zrealizowany za śmieszne pieniądze i pomimo tak
małych nakładów finansowych, wyglądający naprawdę bardzo dobrze. Bo i scenografia nie przywodzi na myśl małego
filmiku, i szybsze sceny wypadają przekonująco, i nawet efekty nie rażą amatorskością. Komputerowe stwory na
początku są tu ukrywane w cieniu, ale pod koniec, w finale możemy zobaczyć je w pełnej okazałości i wyglądają
naprawdę świetnie. Choć i tak najważniejszy jest tu tak naprawdę klimat. Tajemniczy, uspakajający, tworzony przez
bardzo ładne zdjęcia oraz świetną muzykę, która przywodzi na myśl kompozycję Marka Ishama z "Miasta Gniewu". To
m.in. dzięki niej ostatnie kilka minut, sama końcówka tego obrazu jest tak zachwycająca, wprost magiczna. Te kilka
minut tuż przed napisami końcowymi, jest po prostu piękne.
7=/10