Mówi się, że przypadki chodzą po ludziach. Najgorzej jest wtedy, gdy zdarza się nam to, co zupełnie nieprzewidziane, bo nie mamy wtedy najmniejszej nawet szansy, aby przedsięwziąć cokolwiek. A niejednokrotnie, chociaż wcale się tego nie spodziewamy, w takich nagłych przypadkach, to, co nas spotyka może skończyć się wprost tragicznie. O tym właśnie, w ogólności, jest film Macieja Żaka. „Supermarket” to historia, na pierwszy „rzut oka”, zdawałoby się o zwyczajnych ludziach, którzy przychodzą… na zakupy. Nikogo już dziś bowiem nie dziwią wyrosłe, zwłaszcza w ostatnim dziesięcioleciu, jak grzyby po deszczu, budzące podziw swoimi rozmiarami, centra handlowe, tzw. galerie.
W jednym z takich właśnie sklepów umieszcza akcję swojego filmu, rozgrywającą się w przeważającej części w sylwestrowe popołudnie, Żak. I cóż złego mogłoby nas w nim spotkać? A jednak. Reżyserski zamysł został tu oparty na sprawach, które dotyczą nas każdego dnia: pośpiechu, zdenerwowaniu, zmęczeniu, odruchach tak naturalnych, że niekontrolowanych. Przede wszystkim jednak, i w „Supermarkecie” to staje się główną linią dla całej fabuły, na zbiegu okoliczności. Żak idzie po nitce do kłębka – sytuacja z zwykła przeobraża się w problemową a w końcu w taką, której nie da się rozwiązać bez ofiar. Ludzie, którzy spotykają się po raz pierwszy w życiu zaczynają bowiem oddziaływać na siebie tak bardzo jakby byli od siebie zupełnie zależni. Tak bardzo, że konteksty egzystencjalne tych, obcych sobie przecież, ludzi zaczynają wywoływać coraz to nowe aspekty ich życia, łączące się w idealny konglomerat, który z kolei staje się spójną historią. Historią, która kształtuje się tak nieoczekiwanie, że właściwie sama sobie nie daje wyboru i musi się skończyć źle. Czy dzień sylwestrowy może być przyczyną dla tak dramatycznego przebiegu wydarzeń? Szczerze w to wątpię.