"Ciemno wszędzie, głucho wszędzie/ Co to będzie, co to będzie?" - ten słynny dwuwiersz z Mickiewiczowskich "Dziadów" zdaje się idealnie oddawać atmosferę, panującą w tzw. filmach grozy. Pochodzenie gatunku określanego mianem "horror" jest przecież romantyczne. To wszak na przełomie XVIII i XIX wieku pojawiły się w kulturze europejskiej powieści gotyckie, to właśnie wówczas w malarstwie prawo obywatelstwa uzyskały mgliste pejzaże i tajemnicze ruiny kościołów, to wreszcie wtedy poeci zaczęli z nieznaną wcześniej intensywnością penetrować irracjonalne obszary ludzkiej natury. Modne stały się też tzw. opowieści niesamowite, których tematem często była śmierć i życie pozagrobowe.
"Szósty zmysł" M. Nighta Shyamalana jest właśnie taką "opowieścią niesamowitą", tyle że napisaną przy pomocy kamery. Klasycznym horrorem nazwać ten film raczej trudno, choć zawiera kilka scen, mogących wzbudzić autentyczny strach. Nieco mroczny, ponury nastrój to zasługa muzyki i przede wszystkim znakomitych zdjęć Taka Fujimoto. Świat w "Szóstym zmyśle" pozbawiony jest słońca. Dominują ciemne, chłodne barwy: czerń, różne odcienie szarości, stalowo-sine błękity. Kadry są lekko "przydymione", trochę nieostre. Wszystko to sprawia wrażenie, jakby akcja toczyłą się gdzieś na pograniczu między rzeczywistością a zaświatami, co zresztą znajduje po części odzwierciedlenie w fabule.
Film Shyamalana ma dwóch głównych bohaterów. Pierwszym jest dr Malcolm Crowe, doświadczony psycholog dziecięcy, który po okresie zawodowych sukcesów przeżywa poważne kłopoty. U szczytu powodzenia pada bowiem ofiarą zamachu. Do jego domu zakrada się niejaki Vincent Gray, niegdyś pacjent Crowe'a, jeden z nielicznych, którym lekarz nie zdołał pomóc. Intruz rani doktora, po czym popełnia samobójstwo. Doszedłszy do zdrowia, Crowe nie jest w stanie pozbyć się wyrzutów sumienia. Pogrąża się coraz bardziej w samoudręce, traci dawną pewność siebie i wewnętrzny spokój. Trwa to aż do chwili, kiedy spotyka ośmioletniego Cole'a Seara (drugi bohater pierwszoplanowy), chłopca zamkniętego w sobie i cierpiącego na dziwne stany lękowe. Crowe postanawia za wszelką cenę pomóc malcowi, tym bardziej że jego przypadek zdumiewająco przypomina dolegliwości Graya. Wkrótce zamiar odkrycia przyczyn cierpień Cole'a staje się dla lekarza prawdziwą obsesją. Doktor uświadamia sobie, że odzyska spokój sumienia tylko wówczas, gdy wyleczy małego pacjenta.
Wielką niespodzianką "Szóstego zmysłu" (oprócz zaskakującego zakończenia) jest Bruce Willis. Aktor ten nie sprawiał dotąd wrażenia artysty wszechstronnego. Wyspecjalizował się w robieniu kilku min, wystarczających do przekonującego grania twardych mężczyzn, ratujących świat lub Stany Zjednoczone przed kosmitami, terrorystami i klęskami żywiołowymi. Ten prosty zestaw grymasów (zwłaszcza luzacko-bezczelny uśmiech) w połączeniu z sympatyczną fizjonomią i sprawnością fizyczną zapewnił mu status suto opłacanego gwiazdora kina akcji. W "Szóstym zmyśle" Willis niespodziewanie udowadnia, że jest aktorem wrażliwym i niejednowymiarowym. Jego Malcolm Crowe to postać całkowicie odmienna od tych, które grywał wcześniej, a co ważniejsze od początku do końca w stu procentach wiarygodna. Kreacja Willisa stanowi jednak tylko tło dla występu jedenastoletniego Haleya Joela Osmenta w roli Cole'a. Małoletni wykonawca objawił tu bezsprzeczny talent, mistrzowsko ukazując takie stany psychiczne jak nieufność, przerażenie, podszyta lękiem determinacja. Znakomicie pokazał też powolną zmianę stosunku swego bohatera do chcącego mu pomóc lekarza. Reszcie aktorów również nie sposób niczego zarzucić. Dotyczy to nawet reżysera, który pojawia się w jednym z epizodów.
Fragment to zresztą znaczący, gdyż Shyamalan wcielił się wpostać niejakiego doktora Hilla. Miłośnicy filmów z dreszczykiem szybko skojarzą, że tak samo nazywał się medyk w "Dziecku Rosemary" Romana Polańskiego. Analogia nieprzypadkowa, gdyż "Szósty zmysł" zdradza liczne podobieństwa do twórczości autora "Wstrętu". Po pierwsze zegarmistrzowsko precyzyjny (choć momentami dyskusyjny) scenariusz. Po drugie umiejętność budzenia grozy bez posługiwania się przemocą, hektolitrami sztucznej krwi i "potwornymi" maskami. Po trzecie budowanie pełnej napięcia intrygi przy pomocy małej liczby postaci (większość akcji toczy się w czworokącie: psycholog-jego żona-chłopiec-jego matka). Po czwarte sugestywne kreowanie dusznej, nieco klaustrofobicznej atmosfery (zdjęcia; a także wyciemnienia, oddzielające poszczególne sekwencje filmu i nadające mu nieco monotonny, ale niepokojący rytm). Po piąte wreszcie, umiejętność "uszlachetniania" typowo komercyjnych gatunków, takich jak horror i thriller. Shyamalan zresztą zapożycza to i owo również z innych filmowych konwencji, takich jak choćby dramat psychologiczny, rodzinny, czy metafizyczny.
W pewnym momencie "Szóstego zmysłu" kluczową sprawą stają się kontakty między żyjącymi i umarłymi. Okazuje się, że niektórzy z tych ostatnich nie mogą zaznać spokoju z powodu rozmaitych doczesnych zaszłości. Jedni pragną wyrównać rachunki krzywd, inni chcą pomóc bliskim, którzy zostali "po tamtej stronie". W filmie Shyamalana ludzie cierpią tak samo po obu stronach bariery śmierci. Być może bardziej samotni i bezradni są umarli, gdyż nie potrafią sami sobie pomóc, nawet się nawzajem nie widzą. Mało tego, czasem sprawiają wrażenie, jakby nie byli swiadomi swego stanu. Poszukują więc kogoś obdarzonego wyjątkowym darem, tytułowym "szóstym zmysłem". Ten ktoś mógłby stać się ich powiernikiem, bezcennym łącznikiem z "poprzednim" życiem, ostatnią szansą na rozwiązanie bolesnych problemów, które z różnych przyczyn pozostawili nierozstrzygnięte. W tym miejscu reżyser dotyka już spraw, będących zwykle domeną religii. Wywołuje skojarzenia nie tylko z ludowym, "niesamowitym" obrzędem "dziadów", lecz także z chrześcijańską nauką o "obcowaniu świętych". Religijnych akcentów jest zresztą w filmie więcej. Nie przypadkiem kościół stanowi jedyne miejsce, w którym Cole czuje się bezpiecznie. Nie przypadkiem też miłość okazuje się najlepszą receptą na wszelkie przewiny i nieszczęścia. W swej najgłębszej warstwie "Szósty zmysł" jest bowiem filmem o potrzebie miłości i o jej zbawczej, ocalającej mocy. Zapewne brzmi to banalnie, ale na ekranie banalnie nie wygląda. Poza nielicznymi wyjątkami Shyamalan unika pułapki taniego sentymentalizmu. Posługując się rozrywkową konwencją, przekracza ją, by powiedzieć rzeczy naprawdę istotne. W czasach gwałtownego postępu technologicznego nobilituje irracjonalną sferę ludzkiej osobowości; w intrygujący sposób sugeruje, że nawet na progu XXI wieku najważniejszą rzeczą dla człowieka wciąż pozostaje czyste sumienie.
Marek Łazarowicz