Film miał być mocnym, stylowym thrillerem z elementami neo-noir osadzonymi w spalonej słońcem, brutalnej Australii. Sam punkt wyjścia był obiecujący: powrót do rodzinnego miasteczka, pogrzeb ojca, zadawnione konflikty i lokalni gangsterzy z brudnymi interesami. Niestety, film Heatha Davisa okazuje się bardziej wydmuszką niż pełnokrwistym thrillerem.
Zamiast napięcia i psychologicznej gry między bohaterami, dostajemy szereg stereotypowych postaci, z dialogami, które brzmią jakby wyszły z generatora twardzielskich tekstów. Główny bohater, techniczny przedsiębiorca z przeszłością, zostaje wrzucony w wir szantażu i przemocy, ale jego reakcje są niewiarygodnie letnie. W ogóle emocjonalna temperatura filmu jest zaskakująco niska, wszystko dzieje się jakby od niechcenia, bez dramaturgicznego ciężaru, który gatunek tego typu wymaga.
Największym grzechem „Locusts” jest przewidywalność i brak oryginalności. Od samego początku wiadomo, kto jest kim, jak rozwinie się fabuła i do czego to wszystko zmierza. Nie pomaga również tempo, film ani nie przyspiesza, ani nie pogłębia intrygi, tylko monotonnie przesuwa się od sceny do sceny, jakby odhaczając punkty z listy.
Na plus można zaliczyć surowe zdjęcia pustkowia i kilka prób budowania klimatu, ale to zdecydowanie za mało, by utrzymać uwagę widza przez całość seansu. Produkcja wygląda miejscami jak telewizyjny thriller klasy B, który chciałby być czymś więcej, ale nie ma na to wystarczająco dobrego scenariusza ani aktorstwa.
„Locusts” to thriller, który nie potrafi porządnie zbudować ani napięcia, ani atmosfery. Choć sceneria i pomysł miały potencjał, realizacja zawodzi prawie na każdej płaszczyźnie. Zbyt banalny, zbyt przewidywalny i zbyt pozbawiony charakteru, by rzeczywiście przykuć uwagę. Jeden z tych filmów, który się ogląda… i szybko zapomina. 4/10