Tarr za kamerą to chirurg ze skalpelem, na zimno i z pełną świadomością czynu, rozkrawający ludzką duszę na płaty w pełnym świetle pożółkłych żarówek przy kolejnych suchych trzaskach „klapsa”, jak pękających gałązek chrustu od stóp zakradającego się drapieżnika tropiącego swoja ofiarę, to bezkrwawa wiwisekcja mózgu i systematyczne odłączanie neuronów wprawiające widza w drżenie i strach z przeczuciem, że może lepiej nie oglądać tego przedstawienia do końca. Wszystkie odcienie szarości i muzyka , z okiem obiektywu stają się golemowską istotą, pozornie bezmyślną i pozbawioną wszelkich emocji, lecz sposób jej widzenia powoli wgniata w fotel, z którego na długo nie można się podnieść. Umiejętność narracji reżysera zagania nas do ślepego zaułka i wkładamy w gliniany stwór nasze nadzieje, frustracje , żal za utraconym edenem wraz z oczekiwaniem na Mesjasza, który zaprowadzi za rączkę spragnione bydlątka do krainy wiecznej szczęśliwości.
Węgierska wioska ze swoją specyficzną społecznością powoli obnaża nasz kręgosłup, który tak łatwo się przewraca jeżeli brakuje mu odpowiedniej materii – jakiej? Niech każdy odpowie sobie na własny użytek.