Werner Herzog odwiedza zapomnianą przez Boga i ludzi niemiecką wioskę, aby przyjrzeć się zagładzie świata. Pamiętam, że gdy oglądałem film po raz pierwszy w dzieciństwie, nie wywarł na mnie tak olbrzymiego wrażenia jak poznane w tym samym czasie "Aguirre" i "Nosferatu". Tak naprawdę jest to jednak ten sam Herzog, rozmiłowany w "zgłębianiu" obłędu, rozbuchany stylistycznie przy jednoczesnym zachowaniu pełnej kameralności. Kino "elitarne", unurzane w poetyckiej aurze, kontemplacyjne do granic i przepiękne wizualnie. Fascynują tutaj nie wydarzenia, jakie rozgrywają się na ekranie, ale duch romantyzmu uwydatniony w nastroju tajemniczości, oderwaniu od tego, co realne. Muzyka, zdjęcia, skrajnie nienaturalne gra aktorów-naturszczyków - wszystko to razem uzupełnia się idealnie, by przynieść elegijną wizję końca. Do smakowania.
Nie wiem, może na przykład ludzi, którzy nie pochodzą z jakiegoś zadupia w stylu: Gorlice. Piejo_kury_piejo666??????