Tak jak wiele ostatnio oglądałem filmów i na temat każdego z nich mógłbym rozprawiać godzinami, tak ze „Szpiegiem” mam o tyle duży kłopot, że mnie ten obraz zwyczajnie znokautował. Dostałem prosto między oczy już po piętnastu minutach seansu i leżałem półprzytomny, aż do napisów. Poważnie! Zresztą, spytajcie kogokolwiek innego, komu przydarzyła się wycieczka na tę produkcję do kina – nie ma wała, żeby Cię nie sparaliżowało. Pozostaje jeszcze pytanie – „w jaki sposób”? Wybierając się do kina na „Tinker, Tailor, Soldier, Spy” (swoją drogą, ciekawy tytuł, u nas dość mocno ścięty) miałem nadzieję na ambitne kino szpiegowskie, które przeciągnie mi majtki z zadka na głowę, pozostawiając w uczuciu napięcia na długo po seansie, tym samym torując sobie drogę wśród kandydatów do przyszłorocznych Oscarów. Już sama obsada wyglądała nieziemsko. Zresztą, sami spójrzcie – Gary Oldman, Colin Firth, John Hurt, Tom Hardy, Mark Strong, a nawet uroczy, malusi i potulny Toby Jones… mnogość talentów powala na twarz! Jedyne, co mogło mnie martwić, to szwedzki reżyser, Tomas Alfredson, którego horror „Pozwól mi wejść” z 2008 roku być może zaskakiwał mrocznym klimatem, przywodzącym na myśl nocną wizytę w Ikei, ale z drugiej strony ciągnął się w nieskończoność, rozkręcając się dopiero w rewelacyjnym i krwistym finale. „Błagam, panie Alfredsonie, nie skaszań tego.” – modliłem się w duchu. I co? Zostaję ateistą…
MASZ CI GRACZU PLACEK
Owszem, w żadnym wypadku nie mogę zarzucić reżyserowi „Szpiega” braku talentu, bo jego filmy cechują się nadzwyczajną dojrzałością i niesamowitym klimatem. Sęk w tym, że są one nudne niczym obrady sejmu. Jego najnowszy obraz powstał na podstawie książki pod tym samym tytułem i jej fani z pewnością zakochają się w filmowej adaptacji, jednak ci, którzy spodziewają się tu jakiejkolwiek akcji, srogo się na nim przejadą. Fabuła – mimo swej monotonnej formy – lubi się dodatkowo znęcać nad każdym widzem, który choć na chwilkę pozwolił sobie przymknąć oczy, bądź w zniecierpliwieniu zerknąć na zegarek. Zdejmij wzrok z ekranu choć na sekundę, a możesz być pewny, że uleci Ci kilka cholernie istotnych szczegółów, bez których dalszy seans będzie dla Ciebie totalnie niezrozumiały. Kilka przeczytanych SMSów w trakcie projekcji skutecznie wybiło mnie z rytmu, dzięki czemu mój spowity oniryzmem seansik szybko zmienił się w niezrozumiały pokaz ruchomych obrazków o panach ganiających się po mieście w swych nieskazitelnie nudnych garniturach. Gdyby nie szarobury klimat późnej jesieni i brytyjskie widoczki, które już niejednokrotnie podbiły me serce, zapewne oddałbym się pokusie śnienia o walczących ze sobą smokach ze Skyrim. Czyżby tygodnie spędzane na szpileniu na konsoli i systematyczna lektura komiksów z Batmanem całkowicie wyprały cząstkę mego mózgu odpowiedzialną za pragnienie ambitnej rozrywki? A może po prostu „Szpieg” naprawdę jest nijaki, niczym listopadowa pogoda za oknem?
SŁÓW KILKA O FABULE
O czym tak naprawdę traktuje najnowszy film Alfredsona? Nie wiesz? Serio? Damn, muszę spytać kogoś innego….
DRUCIARZ, KRAWIEC, ŻOŁNIERZ, SZPIEG
„Szpiegowska” intryga, wbrew swojej nazwie, tak naprawdę nie intryguje, choć dla estetyków kina to i tak żaden problem. Każdy, kto uwielbia specyficzne zagrania operatorskie, powinien docenić twórców za ich podejście do tematu i sposób w jaki oddali gęsty klimat opowieści. Poza mglistymi zdjęciami, o których zdążyłem już wspomnieć, zdecydowano się na bardzo odważny, choć ryzykowny krok, a mianowicie na zachowanie wszelakich nieczystości w obrazie, dzięki czemu widzowi towarzyszy wrażenie uczestniczenia w oglądaniu siódmej kopii kasety wideo, na którą ktoś nagrał szpiegowski thriller z końca lat osiemdziesiątych. Już pierwsze ujęcie atakuje nas ziarnem tworzącym się podczas realizacji zdjęć w wyjątkowo ciemnych miejscach – początkowo myślałem, że to zwykła niechlujność operatora, ale z czasem coraz bardziej przemawiała do mnie obrana przez niego taktyka. Jak zauważył mój kolega współ-seansowicz, najlepszym określeniem owych wrażeń wizualnych byłoby „kino analogowe”. Stwierdzenie to jest nadzwyczaj trafne, a samo zjawisko brudnego obrazu idealnie podkreśla nietypowy klimacik całości. Ci, którzy wykazali się anielską cierpliwością i zdołali wyłapać wszelakie niuanse scenariusza, nie gubiąc się w jego meandrach, z pewnością dodadzą oryginalność zdjęć do listy plusów, z miejsca zakochując się w tej niecodziennej produkcji. Pokochasz, albo znienawidzisz – rzadko kiedy to powiedzenie spełnia się tak dosłownie, jak w tym przypadku.
NOT ENOUGH IQ?
Kontynuując myśl z pierwszego akapitu, „Szpieg” wyprowadził celny cios centralnie w mą czaszkę, przez co półprzytomny leżałem do samiutkiego końca. Już początek historii zapowiadał film, który z zadziorną minką potraktuje mój głód ambicji jako jawną kpinę, dając mi do zrozumienia, że dużo jeszcze wody w Wiśle upłynie, nim rozpoznam prawdziwą perłę kinematografii - smarkacze mojego kalibru powinni wrócić do oglądania „Dextera”, a „Szpiega” zostawić do oceny prawdziwym koneserom dojrzałego kina. I słusznie. W pompatycznego krytyka filmowego bawić się nie zamierzam, bo piszę swe przemyślenia z pozycji zwykłego widza, w dowolnie ulanej przeze mnie formie, bliższej blogowym spowiedziom, aniżeli pełnoprawnym recenzjom. Ten obraz zwyczajnie mnie przerósł. Potrafię docenić jego rewelacyjny klimat i stronę audio-wideo, ale jeśli podsuwa mi się ciężkostrawną opowieść bez samouczka (ciężko na początku wyłapać, kto jest kim w tej historii), mój biedny móżdżek zmienia się w rozkojarzoną breję, szukając rozrywki we wszystkim innym, tylko nie ekranie projekcyjnym. Dziwi mnie jedynie niesmaczny żart dystrybutora przy reklamowaniu owego dzieła hasłami „przy tym filmie Bond wydaje się bajeczką dla dziewczynek”. Serio, ludzie? Jaki jest wasz target? Wyobraźcie sobie teraz napis na plakacie „Jak zostać królem” w stylu „Mufasa nie żyje, ale to nie znaczy, że anarchia dojdzie do władzy – król Jerzy VI nie da sobie w kaszę dmuchać!”. I weź tu ufaj mediom…
+ mistrzowska obsada; ponury klimat; specyficzna stylistyka zdjęć
- scenariusz równie przystępny, co brytyjska kuchnia; tylko dla fanów książki i cierpliwych koneserów hołdujących pokłady ambicji twórczych
Ocena: 5.7/10
Słów kilka: Na samą myśl o tym filmie dostaję nudności… jak najbardziej doceniam jego wysoki poziom i wybitną formę, ale czekanie ponad półtorej godziny na niesamowity finał jest zdecydowanie ponad moje siły. Rozumiem, że obraz może się podobać, ale więcej do niego wracać nie chcę. No, może jak dojrzeję i zapuszczę wąsy.
--------------------------------------
cinemacabra.blog.onet.pl
Bardzo mi się podoba to, co napisałeś o tym filmie. Ja również mam z nim problem, bo... nie wiem jak go ocenić. Gdybym miał ocenić klimat, atmosferę, oddanie realiów lat 70. i muzykę - dałbym 10/10. Ale nie mogę ocenić poszczególnych elementów, potrzebna jest ocena ogólna. Tej nie mogę wystawić, bo w filmie zwyczajnie się pogubiłem. Pozostaje obejrzenie jeszcze raz :)
Też się zgubiłem, ale jeszcze raz nie zdzierżę. Techniczne aspekty rewelacyjne, aktorstwo - pierwsza klasa, ale fabuła tak mało interesująca, że na końcu mało mnie obchodziło kto i dlaczego. Po obejrzeniu kilku (nastu) filmów z nurtu szpiegowskiego z lat 60/70 ten mnie po prostu nie zainteresował, pomimo, że wyczułem tu lekki hołd do tych dzieł. Zawiedzionym polecam The Ipcress File z M. Cainem.
Niezły tekst. Napisałeś wszystko, więc tylko dopiska.
Ja niestety zgubiłem się w meandrach pustych nazwisk i urywanych scen. Bardzo nieprzystępny film. Te niby zaskoczenia, myśli, które nagle weszły na właściwy tor (nawet to pokazali, co było komiczne), szachy, daj pan spokój.
Rozczarowanie gigantyczne, ale podejdę jeszcze raz.
Scena z muchą w samochodzie ekstra.
Gra aktorska, zdjęcia, muzyka, klimat - wszystko na plus. Ale o co chodzi?
Chyba autor chciał pokazać dezinformację pomiędzy szpiegami i zasypywanie różnymi wiadomościami (określone w filmie chyba jako "złote gówno") i to odczułem. Tkwiłem w tym gównie po uszy.
Bardzo trafne spostrzeżenia, barwny i dowcipny tekst.
Fakt, dystrybutorzy kłamią trochę na temat filmu. Z jednej strony zachęcają ludzi szukających czegoś co przebije "Bonda" (kompletne nieporozumienie) i przychodzą studenci, którzy ziewają i nie mogą zmęczyć tego obrazu.
Z drugiej strony porównania do Bonda (absolutnie bezpodstawne) zniechęcały np mnie. Jednak pozytywne opinie w PR III i tu i ówdzie + Gary + informacje, iż nie jest to film łatwy w odbiorze przeważyły i wczoraj ruszyłem do kina.
Film pochłonął mnie całkowicie. Budowanie napięcia, realizm scenografii, dbałość o detal, a także taki życiowy realizm (brak ciągłych fajerwerków i głupich gagów), jak dla mnie skrojone. Plus ten cudowny Gary. Gubić się w nazwiskach i sytuacjach? Oczywiście! Chyba że ktoś chce mieć wszystko podane na tacy i ometkowane co jest co i kto jest kto. Tylko, szanowni widzowie, to jest o wywiadzie, grze pozorów. Dla mnie poziom zawikłania i kolejność odsłaniania odpowiedzi na zagadki 100% zgodna z wymogami.
Dla kogoś kto docenia filmy Lumeta takie jak Książę Wielkiego Miasta, Serpico, Werdykt, a także Informator itp będzie to bardzo ubogacający seans.
Do filmu radzę podejść z ceirpliwością i skupieniem. Warto. moje 9/10 plus serducho.