Od wydania genialnej płyty Myslowitz minęło już trochę czasu, a Artur Rojek zdążył odejść z zespołu i ogłosić, że "Składa się z ciągłych powtórzeń". W 2018 roku, reżyser i scenarzysta David Robert Mitchell udowadnia, że o miłości w czasach popkultury, w ożywczy sposób, opowiadać można również z pomocą 10tej muzy.
Początkowo uderzyły mnie wymieszana z kiczem dosłowność, prymitywizm i wulgarność jaką serwują widzom Tajemnice Silver Lake. Film, bez żadnych ostrzeżeń, od pierwszym minut atakuje erotyzmem i przemocą, które wydają się niczym nieuzasadnione. Do tego błotnistego koktajlu dołącza główny bohater Sam, który jak słusznie napisał Shar na tym forum, wydaje się "typem szukającym du*y na jedną noc".
Fundamentalne i bardzo przewrotne w przypadku tego filmu pytanie brzmi jednak, czy pod powierzchnią tego bagna nie kryje się coś więcej (btw - to chyba jeden z najbardziej postmodernistycznych, ale udanych przykładów w kinie jak opowiadać o popkulturze przez popkulturę)? Mianowicie, czy film oprócz, tego, że składa się z tysięcy popkulturowych cytatów, nie jest przede wszystkim samoświadomym pastiszem tego, co dzieje się w Hollydood. Wyolbrzymieniem, które uderza i zniesmacza.
Możliwe, że reżyser mógł darować sobie pewne sceny, ale z drugiej strony, każda z nich okazywała się mieć znaczenie dla ogólnego efektu. Tajemnice Silver Lake nie wydają mi się bowiem jednoznaczną pochwałą czy pospolitym listem miłosnym do współczesnej popkultury (choć oczywiste jest, że Mitchell musi ją po prostu kochać). To raczej inteligentna krytyka tego, co ta popkultura z nami wyprawia, kiedy oddajemy jej nad sobą kontrolę. Moim zdaniem to propozycja zdecydowanie ciekawsza i bardziej zjadliwa niż np. Big Lebovsky Coenów. Może dlatego, że łatwiej było mi go poskładać w całość, bo czuję się częścią pokolenia, o którym Michell opowiada w swoim filmie.
A opowiada przecież o zgubnym wpływie współczesnego świata na jednostkę. Świata przesyconego hedonizmem, technologią, popkulturą, w którym brakuje sensu, poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Efekciarskość Silver Lake może przysłonić jednak tę drugą "ukrytą" warstwę, oślepić i odrzucić. Ale kiedy się nad tym zastanowić, ubrać przeciwsłoneczne okulary (niczym bohater They Alive Carpentera), to autorskie przesłanie okazuje się jasne jak słońce. Mitchell z jednej strony śmieje się z teorii spiskowych, z drugiej strony używa ich jako metafory, mitu, który pokazuje prawdę o współczesnym świecie, albo po prostu - nadaje mu sens.
Media i internet, które jak zauważa jeden z bohaterów filmu, połączyły nasze nieprzystosowane do tego umysły w jeden "super umysł", zmieniają relacje międzyludzkie i związki - przechodząc od prostych świerszczyków, przez telewizję, w której sprawy prywatne stają się publiczne, aż po dronowy wojeryzm. Same sceny seksu w filmie pokazują to uprzedmiotowienie, nietrwałość relacji i totalne zblazowanie pogrążonej w nijakości jednostce*
Ta współczesna, filmowa młodzież wydaje się wyłączona z życia społecznego, znieczulona na przemoc, społeczne problemy (ewentualnie pochyli się nad umierającymi pieskami), totalnie zblazowana i zobojętniała na to co nie dotyczy jej bezpośrednio, na wiecznym narkotycznym tripie (który film sugeruje swoją strukturą). Sensu, czyli własnej tożsamości, szuka natomiast w popkulturze, gadżetach i seksie.
Popkultura awansowała dziś przecież do miana nowego amerykańskiego boga, kiedy w świecie młodych zabrakło tego tradycyjnego. Jak zdaje się sugerowac Mitchell, za popkulturą nie stoi jednak nic, poza zbijającymi na fanach kasę wytwórniami i producentami (ewentualnie czasem autor chce rzeczywiście przekazać widzom coś ważnego). Ci sami fani bawią się w detektywów, na bazie luźnych skojarzeń, postmodernistycznych autocytatów i hipertekstowości, doszukując się w ulubionych filmach i serialach ukrytych znaczeń, prowadząc internetowe śledztwa w Google, na temat teorii spiskowych, które tak dobrze znamy przecież z codzienności (a ta potrzeba sensu, czyni nas podatnymi na fake newsy i alternatywne fakty, oddziałujące na emocje).
Utożsamiają się z nią tak mocno (tak bardzo chcą czerpać sens), że z detektywów zamieniają się w wyznawców - potrafią odprawiać swoiste popkulturowe rytuały, skupiać w swego rodzaju neoplemionach, podpisywać petycje w obronie ulubionych seriali, wielbić celebrytów jak bóstwa i nabudowywać wokół nich rozmaite mitologie (BTW w tym temacie polecam wznowioną niedawno książkę Mitologia Współczesna Marcina Napiórkowskiego - to takie naukowe, polskie Silver Lake). Jestem pod wrażeniem tego jak Mitchellowi udało się stworzyć tak wielowarstwowy, szalenie pokręcony, a jednocześnie spójny film.
Oczywiście dochodzi do tego kapitalna forma (z animowanymi wstawkami). To jak to jest wszystko nakręcone, osadzone w mieszance thrillera, kryminału noir i komedii klimacie, z kamerą oddającą kondycję głównego bohatera i muzyką eksponowaną w sposób niezwykle sugestywny - perełka! Może nie wyłapałem wszystkich nawiązań, ale ogladanie i rozmyślanie o filmie sprawiło mi niemałą frajdę! I czego by o tym filmie nie mówić, trzeba mieć talent, żeby nakręcić coś podobnego. Bo przecież za tą pulpą musi kryć się coś więcej, prawda?
"How do I Now" ♫: https://open.spotify.com/track/2MssPChYWcBQijMUvtOS6w?si=_lrUvVrRTLKqZgWiXbk4og
*tak, bohater szuka dziewczyny na jedną noc, ale nie wydaje mi się by twórcy w jakikolwiek sposób to zachowanie pochwalali, choć zakończenie może być w tej kwestii mylące).
Akurat dzień przed seansem Silver widziałem Pierwszego reformowanego (polecam, chociażby dla samego klimatu, ale także paru ciekawych myśli prosto od scenarzysty/reżsera), w którym starszy pastor doznał wybawienia w miłosnych objęciach młodszej od siebie kobiety. Nie wiem, czy Mitchellowi chodziło o takie samo "wybawienie przez miłość" (biorąc pod uwagę, że Sam "spiknął" się ze starszą od siebie sąsiadką ;).
PS. zauważyliście jak pod koniec filmu Sarah, wielokrotnie, mruga wymownie w trakcie rozmowy przez videofon ;)... (just kidding!)