Sympatyczni dziecięcy bohaterowie, odrobina absurdu, piękne zdjęcia...to nie wystarczy, żeby film był dobry. Za to wszystko to razem wzięte plus doskonałe aktorstwo Dorotheea'y Petre i niezwykłe ciepło bijące z każdej sceny z udziałem jej bohaterki i filmowego braciszka wystarczają, żeby film ten nie był do końca zły. Niestety, problemem tego filmu jest nuda.Nie jest to nuda okropna,ale jest, a to już ogromny problem.
Cały czas czekamy na owy "koniec świata", a kiedy już przychodzi- niestety- rozczarowanie.Na końcu filmu zostajemy z wieloma niedomówieniami, wątki niektórych postaci urywają się, gdzieniegdzie tylko napomina się o ich losie.Sam wątek wielkiego planu Lalalilu niestety, ale został miernie zakończony i jak dla mnie był sporym rozczarowaniem.Z tej historii można było wykrzesać o wiele więcej.Podsumowując: "Tak spędziłem koniec świata" to film na raz i raczej tylko dla szczerze zainteresowanych. Trzeba potraktować go raczej jako ciekawostkę i odskocznię od komercyjnego kina.Szoda tylko,że nie skoczy sie za wysoko...6/10
Hm, ja się zgodzę, co do wymienionych tu zalet filmu, natomiast co do nudy: mnie się wcale nie nudziło...Nie wiem, co nudziło Ciebie - jeżeli te scenki typu sąsiedzkie przyjęcie na cześć wnuczka, czy podjeżdżający na przystanek autobus - no, to widocznie mamy pewnie odmienne gusta;) Scena z autobusem jest moim zdecydowanym faworytem;) Ale - podczas gdy wychodziłam, usłyszałam rozmowę trzech osób, którym się "nudziło mniej więcej od połowy", czyli - zależnie od tego, co kto lubi. Dla mnie ten film jest niezły z całym swoim dobrodziejstem:) Bardzo przekonywująco wypada relacja między rodzeństwem, bez użycia jakiegoś nadzyczajnego kombinowania: wystarczał ciepły i szczery usmiech Evy, gdy patrzyła na Lalalilu: po prostu wierzy się, że to rodzeństwo się kocha. Zdjęcia bardzo ładne, no i dzieci całkiem fajnie grają; poza tym niektóre sceny przypomniały mi moje własne dzieciństwo: śpiewanie hymnu, czy ustawianie się na apelu na odleglość ręki, żeby rządki były równe;)
Jest to film emanujący ogromnym ciepłem. Pomyślałam sobie, że dzieciństwo może być cudowne bez względu na okoliczności w jakich przyszło nam żyć. Nawet te późniejsze apele i hymny szkolne wspomina się z łezką w oku;-] Może film nie jest nudny, ale rzeczywiście, jakby reżyser nie do końca wykorzystał możliwości jakie się przed nim otworzyły. Zabrakło zdecydowanego poprowadzenia fabuły w konkretnym kierunku. Z filmów rumuńskich, które dotychczas obejrzałam, a dotyczących rzeczywistości za epoki (a raczej jej schyłku) "Geniusza Karpat", polecam "12:08 na wschód od Bukaresztu".
A ja się zgadzam, film rzeczywiście jest miejscami nudny. Może to kwestia
tego, że brakuje mu - moim zdaniem - uporządkowania, historia jest dość
chaotyczna. Niezbyt przekonały mnie też wątki "miłosne" z oboma chłopakami,
Alexandru i Andrei. Podobała mi się za to Doroteea Petre jako Eva.
Bardziej niż "Cum mi-am petrecut..." podobał mi się już "Moszkva tér",
traktujący o podobnych tematach (oczywiście w rzeczywistości Węgier tego
okresu), chociaż i tam daleko mi było do zachwytu.
5/10.
Nie znam się zbytnio na tego typu kinie (oglądam głównie filmy amerykańskie, polskie i francuskie), ale film był nudny, przynajmniej momentami. Nawet sam wątek Ceausescu dość mizernie pokazany, zabrakło paru ciekawych objaśnień dotyczących tego polityka i jego zbrodni. Wiele wątków się urywa i niestety jest to spory minus. Mimo wszystko można było obejrzeć.