Twórcy kolejnych części nie mają szans doscignac oryginału bo zwyczajnie nie rozumieją o co w tym filmie tak naprawdę chodziło. Opowieść o bandzie rodziny czubków była tylko dodatkiem do metafizycznej zawartości. To film o wolnej przestrzeni istnienia, zamieszkiwanej przez różnego rodzaju ludzi i organizmy. Brzydkich i ładnych, głupich i mądrych, silnych i słabych. Przestrzeń istnienia jest przesiaknieta Złem wraz z powstaniem samego wszechświata. Np. nieuchronnym przemijaniem lub słabością ciał ludzi i zwierząt. Więc film jest w istocie o porządku panującym w istnieniu, nietrwałosci materii i zderzaniu się organizmów jakie wykreowała natura - ze sobą nawzajem, swoistej współzależności całego ekosystemu ziemskiego. Sequele, remaki nie mają z tego nic, dlatego reszta serii to podrzędna rozrywka. Remake był spoko ale to tylko zwykły film o seryjniakach, trochę w klimacie bardziej Siedem niż oryginału. Więc mowy nie ma, żeby jakakolwiek nowa część dorównywała pierwowzorowi jeśli nie będzie rozumiała podstaw i idei stojących za oryginałem.
Bez Frankilna gubi się kolejna idea oryginału i jego powiązanie z Leatherfacem - oni są względem siebie niemal tak samo niepełnosprawni. To swoiste alter Ego Franklina po przekroczeniu granicy magicznego domu. Trochę podobnie jest z pozostałymi dwoma względem siebie. Franklin jest tak irytujący jak ułomny jest Skórzany. W remaku oczywiście tego nie ma, żadnych ukrytych niuansów, nastolatki trafiają na rodzinę psychopatów, koniec przekazu. Znów punkty dla Tobe'a Hoopera.
Miałem na myśli tylko grupę przyjaciół. Bardziej sympatyczni. Z Erin choćby nie taka panikara, jak z Sally, a Kemper nie wkurza tak jak Franklin. Może Pepper jest gorsza. Oryginał - 9/10, remake - 7/10.
Choć sam Tobe Hooper to rzemieślnik większy niż Carpenter to ten jeden jego film przewyższa wszystkie zrobione przez Carpentera, włącznie z Halloween i The Thing.