Ojciec slasherów opowiadających o patolach z zadupia. Nakręcony w starym, dobrym stylu z amatorskim zacięciem, które dodaje smaku agresywnym i realistycznym scenom mordów.
Zabójstwa są wykonywane szybko, nagle i za pomocą prymitywnych narzędzi, a niuanse takie jak drgawki pośmiertne jeszcze bardziej podkręcają naturalizm i wiarygodność produkcji.
Szkoda, że pod koniec film zamienia się w komedię omyłek - samochody nie chcą zapalać, zabójca sam się okalecza lub wpada pod samochód, a domostwo psychopatów okazuje się być 100 metrów od bardzo uczęszczanej szosy. A elementy zdają się te razić jeszcze mocniej, gdyż są pokazywane przy akompaniamencie histerycznych i niesamowicie irytujących krzyków bohaterki (nie mówiąc już o młodszym bracie idiocie, którego pozbyłbym się z filmu, bo jest on zbędny).
Troszkę wstyd jak bardzo został wypaczony gatunek i czym stały się m.in. kolejne części serii, no, ale to już tradycja wśród filmów klasy B.
PS: Cholera, dawno nie widziałem tak fajnego letniego klimatu (zwłaszcza podczas scen zachodzącego słońca) w filmie.
"Teksaska masakra..." (przynajmniej oryginał) to raczej gore niż slasher. Jeśli miałbym wskazać "Ojca slasherów", byłyby to "Czarne święta".