W potopie kinematograficznego, za przeproszeniem, "kiczu", który zalewa nas od lat - czy też kina, które próbuje dokleić sobie miano kina artystycznego / patrz dla przykładu Moon, udający kino filozoficzne/, pojawiło się dzieło oferujące wszystko to, czego potrzebuje każdy inteligentny widz:
ciszę, mądrość, muzykę, obraz i co najważniejsze - niewyjaśnioną do końca tajemnicę, w której łodzi płyniemy aż do końca projekcji po oceanie wyobraźni Jarmucha.
Polecam gorąco!:)
Zgadzam się, lecz co do jednego mam zastrzeżenia- "Moon" mnie również rozczarował, jednak z pewnością nie nazywał bym go filmem który próbuję dokleić sobie miano kina artystycznego. Ja się cieszę, że w ogóle się coś dzieję, bo patrząc ostatnio to niemal nędza i rozpacz.
Po niskich notach za oceanem, bałem się o ten film. Okazało się, że Jarmush się wciąż trzyma. Jego nowy film zaoferował mi tyle ciszy, spokoju, mądrości i satysfakcji jak nic innego obecnie.
Podsumowując- warto, a nawet trzeba zobaczyć.
Pozdrawiam
Owszem, od strony wizualnej film jest perfekcyjny, ale to, co można nazwać mądrością i ciszą, równie dobrze można nazwać czymś, co sam nazwałeś kiczem próbującym dokleić sobie miano kina artystycznego. Osobiście Jarmuscha jako reżysera lubię i szanuję, więc o takie hochsztaplerstwo go nie podejrzewam, niemniej jednak film jest najzwyczajniej w świecie nudny. Przypuszczam, że spora liczba osób porządnie się na nim wynudziła, ale będzie mówiła o wielkim kinie, bo w końcu to wizja wielkiego reżysera i jeśli komuś nie odpowiada, to jest za głupi albo za mało wrażliwy. Nic dziwnego, że film zebrał za Oceanem kiepskie recenzje, bo jeśli ktoś chce obejrzeć film dla rozrywki, a nie dla intelektualnej masturbacji, to może mu być ciężko przebrnąć do końca przez ten, przykro mi to mówić, postmodernistyczny bełkot. Mam nadzieję, że Jarmusch wróci do kręcenia rzeczy, w których czuje się najlepiej, czyli do Toma Waitsa rozmawiającego o życiu z Iggy Poppem, mega klimatycznego Truposza czy do nocnych przygód pewnego taksówkarza-emigranta w Nowym Jorku.
Na tle pozostałych filmów Jarmuscha, w moim przekonaniu ten wygląda dosyć blado, brakuje rozmów o niczym, brakuje jarmuschowego humoru. Jim to jest człowiek z jajami, a w "No Limits of Control" czuje się jakby mu jedno wycieli i to te większe, pełne wesołych, żywych a zarazem inteligentnych plemników gotowych spłodzić świetną produkcje na miare "Nocy na Ziemi", "Poza Prawem" czy "Drogi Samuraja". Taki na wpół wykastrowany Jarmusch do mnie nie przemawia.
do mnie tez trochę słabiej, po prostu przedstawił coś innego i inaczej, jednak to ciągle Jarmusch
dla mnie to jest właśnie na siłę udające kino artystyczne. bez zęba i bez pazura, którego ślady pozostały tylko na bluzie głównego bohatera.
Dla mnie najwiekszym sukcesem tego filmu sa jego slabe i dobre noty tzn ze nikt nie przechodzi obojetnie obok tego kina.Mnie osobiscie bardzo sie podobal. P.S nie porownywal bym w zaden sposob tego filmu do "Moon" - nie ta bajka, nie ten sam przekaz.
Jestem tylko ciekaw jak zostałby oceniony gdyby nie wyreżyserował tego Jarmusch, tylko jakiś inny mało znany "twórca" kinowy. Wydaje mi się, że byłoby z nim bardzo cienko :) osobiście uważam, że film był nudny as hell, główna postać była w ogóle "zagrana"? cały czas to samo spojrzenie, wyraz twarzy no i wypowiedziane 3 zdania przez cały czas trwania. Obraz ten nie cieszy oka wcale, bo nie ma czym, za dużo ciszy i spokoju przeplatane od czasu do czasu o dziwo całkiem dobrą muzyką. Fabuła? yh? nie wiem nawet co napisać.. nie często oglądam takie kino, może dlatego nie mogę wyciągnąć z tego filmu esencji która w "przeciętnym" obrazie jest podana przeważnie na talerzu.. a jednak miał on to "coś" i ciągle go rozkminiam.. mimo negatywów jakie wymieniłem ocenie go pozytywnie raczej na 6
W moim przypadku gdyby nie reżyserował tego Jarmush, to uznałbym zwyczajnie twórcę za całkiem spore odkrycie, inna sprawa, że Jarmush to Jarmush, nie do podrobienia i tutaj pojawiają się charakterystyczne dla niego cechy. Tak jak z Tarantino, masę ludzi próbowało go naśladować i żadnemu specjalnie się ta sztuka nie udała.
Do tworów typu "Limits of Control" potrzeba chyba jednak pewnej samodyscypliny twórczej, bo łatwo było tu wpaść w pułapkę pseudo-artystycznego bzdetu(scenariusz jest bardzo ryzykowanie skonstruowany, wręcz na granicy autoparodii). Gdybym moja ocena była negatywna, łatwo bym znalazł argumenty i takie streszczenie, aby owy film w oczach czytelnika, wcześniej nie oglądającego, rzeczywiście zyskał miano zbędnego dziwadło, bo o co tu chodzi? Facet dostaję zapałki, wyciąga z nich tajemne karteczki, połyka je i popija kawą, tak w kółko, w miedzy czasie spotyka równie enigmatyczne jak on sam postacie, które zawsze zadają mu to samo pytanie, a potem bełkoczą o życiu, snach itd. Powierzchownie nudziarstwo i wydumany artyzm, nieprawdaż?
A jednak, dla mnie owy obraz stanowi coś w rodzaju idealnej kompozycji, o której tak naprawdę tonie odbioru( czy to kpina czy cokolwiek innego) mógłby nam powiedzieć jedynie sam reżyser.
Jarmusch rozmawia tu sam ze sobą. To dialog intymny, wewnętrzny. Ta sztuka nie potrzebuje aplauzu ze strony odbiorcy, żyje swoim życiem, jak obraz mistrza - artysty ; bezwiednie przyciąga spojrzenia przechodniów - widzów i nie żebra o łaskę niczyjej uwagi. Na postmodernistyczny bełkot nie ma miejsca, to powrót do kanonów pięknych pytań o siebie i świat. Nie wiem , dlaczego doszukujesz się jasnych sensów w tym wysublimowanym melanżu technik malarskich, które budują niezwykłą, przepojoną ciszą, tajemniczą wizję.
Dojrzałe dzieło symbolisty!
Wejście do tego świata pozostaje dla większości niewidoczne. Szkoda, ze u samego progu zamierają Ci zmysły;)
Zmień leki albo bierz połowę...
Ten film to największe gów*o jakie widziałem.
Koniec przekazu, na więcej się nie wysilam, bo i tak przez tego idiotę Jarmuscha straciłem za dużo życia...