Ten film można pokazywać w szkołach filmowych ku przestrodze przyszłych twórców kina. To obraz który jest najnudniejszą i najbardziej wydumaną ilustracją totalnej swobody autorskiej Jima Jarmusha. Film próbujący naśladować styl kina Davida Lyncha, ale nie dorastający do stóp mistrza. Metafizyka na poziomie przedszkola i dialogi, a w sumie należałoby powiedzieć monologi, które są przykładem całkowitego braku pomysłu na scenariusz.
To zabawne, ale ciekawy jestem, czy następnym film Lyncha, będzie udawał Jarmusha. Z całym szacunkiem do opinii, ale postrzeganie reżysera przez pryzmat własnego stylu ("totalna swoboda autorska"), a następnie przypisanie mu naśladownictwo jest troszkę dziwne. Oczywiście nie przeczę, że ujęcia oraz nastrój/napięcia, jakie wytworzył tu Jarmush można odnaleźć u Lyncha, ale też nie sądzę, aby tak uznany twórca nie szedł własną drogą i nie robił tego, na co ma ochotę. Jedyne, co trzeba napisać, to fakt, że niestety Ci niegdyś niezawodzący twórcy, jak Jarmush, Lynch, Wenders dostali w ostatnich latach'zadyszki'. A szkoda.
Pisałem o wydumanej swobodzie autorskiej Jarmusha, jako autora filmu... natomiast styl i klimat nie jest autorski tylko został zapożyczony od Lyncha. Co do Twojej opinii o tych 3 twórcach to rzeczywiście ostatnie ich filmy świadczą o "zadyszce" i "pożeraniu własnego ogona", ale musze przyznać że zadyszka Lyncha (pt. Inland Empire) mimo wszystko jest o wiele bardziej inspirująca aniżeli ostatnie nieudane próby Jarmusha i Wendersa.
/Pożeranie własnego ogona/ nie świadczy o autodestrukcji, ale ciągłym, ponownym narodzeniu się /odrodzeniu/.
A takie wyprawy w głąb własnego ja mogą spowodować, że jesteśmy tylko o krok od filmów o tym jak schnie farba na ścianie. Mimo, że nie uważałem, że Jarmusch kręci się w kółko - ja dałem się oszukać tym filmem. "Nieustające wakacje" są, sory za zwrot, fajne, właśnie dlatego, że trwają trochę ponad godzinę i nikt nie powinien ich wydłużać.