Totalnie nieciekawą historię (grupka młodych ludzi programuje i wykłóca się o pieniądze), z której nic nie wynika (poza potwierdzeniem starej ludowej prawdy, że pieniądze szczęścia nie dają), dzięki sprawnej reżyserii Finchera i niezłym rolom Eisenberga i Garfielda ogląda się co prawda bez bólu, ale czerpana z seansu przyjemność rzadko (jeśli w ogóle) osiąga stan ekstazy. Ot, film na raz, który zapomina się niemal z chwilą opuszczenia kina.
Co prawda lepsze to dzieło od poprzedniego - miałkiego i totalnie niepotrzebnego - filmu Finchera ("Nieciekawego przypadku Benjamina Buttona"), ale jest to poprawa tylko o tyle, że teraz dostajemy solidną rekonstrukcję faktów, wartą nawet siódemki w skali Filmwebu, bez której jednak historia światowej kinematografii mogłaby się spokojnie obyć. Czasy, kiedy Fincher kręcił filmy WARTE nakręcenia, o finezyjnej narracji ("Podziemny krąg"), czy solidnej narracyjnej strukturze z podtekstem moralnym ("Siedem", czy "Zodiak") mamy już chyba za sobą.
Totalnie nieciekawa historia.. I tu powinienem przestać czytać, aczkolwiek o tyle piszesz ciekawie, to skończyłem. De facto historia może nie jest porywista, powinna wydawać się nudna, więc pytanie, co w tych czasach jest ciekawe? Skoro życie najmłodszego w historii miliardera nie jest ciekawe, to w takim razie wypadłem z obiegu lub nie wiem co jest modne. Sam pomysł na film, wydaje się ciekawy, a Fincher zwykł nie robić filmów od tak (tu przypomina mi się artykuł p. Darka Aresta). Mi osobiście oglądało się bardzo przyjemnie, miałem to szczęście, że na sali były 4 osoby, w tym ja + osoba towarzysząca, więc mogłem całkowicie poświęcić swą uwagę filmowi. Generalnie solidne kino, się nie zawiodłem, mimo że film odstaje FC czy Seven, to i tak, z sentymentu - 10/10.
W pewnym sensie zgadzam się z Tobą: że film, który bez problemu mógł okazać się nudną opowiastką o tym, jak wygląda amerykański mit "from zero to hero" w naszym współczesnym cyberpunkowym świecie, okazał się być opowieścią pasjonującą i porywającą (choć wyżej oceniłbym "Niezwykłe przypadki Benjamina Buttona", o "Siedem" i "Podziemnym kręgu" nie wspominając). Wychodzi mi jakoś tak, że Fincher może być jednym z najsprawniejszych opowiadaczy dzisiejszego kina, kimś na miarę Oliviera Stone'a: gościem, który nawet banał jest w stanie zamienić we wsysającą fabułę. Pewność reżyserskiej ręki w "The Social Network" była imponująca: tempo ani na chwilę nie siadało, przeplatanie różnych planów czasowych było wyważone do ostatniego ujęcia, nadrzędna konwencja dramatu sądowego zagrała aż miło. Do tego świetna ścieżka dźwiękowa lidera Nine Inch Nails (on zresztą naprawdę zna się na takiej robocie) uzupełniona kapitalnie dobranymi piosenkami - no i aktorstwo, szczególnie główna rola! Niezwykłe wrażenie robią też sceny pracy programistów - nakręcone w tempie tak obłędnym, że ani na chwilę nie mamy wątpliwości, że obcujemy z cudownymi dziećmi cybernetyki. Naprawdę, chapeau bas...
No i mam pomysł na taką oto, niedosłowną interpretację: mnie ten film przypominał "Czarodziejską górę" Tomasza Manna. Mark, podobnie jak powieściowy Hans Castorp, jest elementem gry prowadzonej przez filmowe odpowiedniki Naphty i Settembriniego, czyli - odpowiednio - przez Seana i Eduardo. Pierwszy kusi go dionizyjskimi szaleństwem: jak chcesz, w przeciągu chwili możesz stać się kimś, o byciu kim nigdy nie śniłeś. Drugi, będący ustatkowanym pierwiastkiem apollińskim, ma do zaoferowania mozolne wspinanie się szczebel po szczeblu. Z tego punktu widzenia "The Social Network" jawi się traktatem o metafizyce biznesu: neoliberalne w założeniu przekonanie o omnipotencji tego, kto ma pomysł i wystarczający poziom tupetu, zmaga się z pozostałościami protestanckiej etyki uczciwości i pracowitości o duszę głównego bohatera... Choć myślę, że niedosłownych interpretacji ten film może mieć znacznie więcej. Naprawdę, to chyba jeden z ważniejszych obrazów naszego czasu, bardzo dużo mówiący o niejednoznaczności tego, co wirtualne...
Tak! Właśnie! Tempo jest obłędne - człowiek ma poczucie, że oto wpadł w tak genialny proces twórczy, że może co najwyżej wytężyć cały swój potencjał intelektualny, by nadążyć za ta falą entuzjastycznego kreacjonizmu. To jest mistrzostwo, poprowadzenia akcji.
I scena wyścigu...kilka sekund pełnego uniesienia.
Wyszłam z głową pełną tego filmu i jeszcze mi się trochę go tam utrzymuje (choć minął już tydzień).
Podoba mi się Twoja interpretacja Ras_Democritus: Dionizos vs. Apollo. Muszę przyznać, że raczej kwaśna była moja mina kiedy usłyszałam, że ma w tym filmie grac J. Timberlake i to jeszcze demoniczną rolę (zakrawało, to trochę na dowcip), ale efekt mnie zaskoczył, mile zaskoczył.
Mnie ten film poruszył na poziomie bardziej osobistym, ambicjonalnym powiedziałabym - oto bowiem dzieje się wielka historia, a ja jestem tylko jej trybikiem. I czemuż to, czemuż człowiek nie ruszy czterech szacownych liter i nie dokona czegoś, nie poczuję w sobie tej cudownej energii twórczej, tego poweru dokonywania czegoś nowego. "Tak, by nam się serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy a tu pospolitość skrzeczy".
Twoja interpretacja jest rzeczywiście niezła, ale chyba jednak nieco - na wyrost. :P Z jednej strony - postać grana przez Timberlake'a jest mało demoniczna, z drugiej - to Eduardo (przynajmniej na początku) jest siłą napędową biznesowej strony całego przedsięwzięcia Zuckerberga, to on chce koniecznie zarabiać kasę na Facebooku, zdobywać reklamodawców i korzystać z uroków fizycznych zbliżeń z azjatyckimi fankami. Właściwie kontrast między Eduardo i Seanem jest bardziej kontrastem na poziomie charakterów (albo raczej - tupetu) niż biznesowych dążeń, czy - sposobów osiągania tych dążeń (w końcu obaj zajmują się poszukiwaniem sponsorów - Eduardo przegrywa pojedynek z Seanem tylko dlatego, że nie ma tak efektownych "wejść" w świecie biznesu, a nie dlatego, że jest bardziej "apolliński").
Zgadzam się, że Fincher potrafi utrzymać tempo i zainteresowanie widza, a także, że scena wyścigu wioślarskiego jest świetnie zrealizowana (to do sytri_), ale wciąż nie zmienia to faktu, że film jest o niczym. No dobrze - o najmłodszym miliarderze świata. Problem jednak w tym, że historia Zuckerberga nie jest sama w sobie interesująca, jego osiągnięcie (poza jego komercyjnycm aspektem) nie robi na mnie żadnego wrażenia (mam konto na Facebooku, ale gdyby Facebook nie istniał, świat (a ja wraz z nim) niewiele by na tym stracił), a programowanie (także w tym filmie) nie ma w sobie nic porywającego.
Och programowanie na pewno nie ma w sobie nic porywającego. Domyślam się, że jest zajęciem tak nudnym, że czytanie Prousta przy tym to sport ekstremalny, ale sam proces twórczy - pomysł i wprowadzanie go w życie i owszem. Poza tym mówimy o filmie, a w filmie było to przedstawione tak ekspansywnie, że zapragnęłam zgłębić tą hermetyczną wiedzę:)
Nie wiem czy to historia Zuckerberga tylko li i jedynie, czy może bardziej o nas jako o jednostkach społecznych. Pomysł na Facebooka był banalnie prosty, ale żerujący na naszej potrzebie bliskości społecznej, dowartościowaniu poprzez to kogo i w jakiej ilości możemy zaliczy do grona znajomych - to my pracujemy na jego sukces. Na sukces człowieka małego, miałkiego, a jednak obecnie najlepiej zarabiającego. Kogoś kto wynalazł coś właśnie totalnie zbędnego...To film o tym jak bardzo wartościują nas zewnętrzne rzeczy - czy to zajęcie pierwszego miejsca w wyścigu, czy przyjęcie do elitarnego grona, czy też sukces przekładający się na ilość zer na koncie...i ile jesteśmy w stanie za to zapłacić...
Timberlake nie jest demoniczny? Jakie czasy taki demon...i takie pokusy. Jak dla mnie w scenie w klubie, kiedy roztacza swoją wizję podboju facebookiem kolejnych kontynentów i niby od niechcenia pyta o to gdzie jest teraz Eduardo, jest właśnie kusicielem szytym na miarę tego wydmuszkowego świata.
Co 14 osoba na świecie wliczając w to Grenlandię jest na Facebooku. Jednocześnie co roku, 3,5 mln ludzi ginie z braku dostępu do czystej wody...ale z drugiej strony - co z tego...to tak 'by the way'
To,że Timberlake grał Parkera ma pewien smaczek. Timberlake przez niego stracił jak każdy znany muzyk masę kasy. Moim zdaniem zagrał genialnie.
"Timberlake nie jest demoniczny? Jakie czasy taki demon"
No cóż. The Social Network to historia prawdziwa., Nie porównujmy go do Jokera czy Kommodusa. To nie film o zabijaniu. To film o życiu.
Odpowiem hurtem wszystkim:
Sytri_, ja ten film odebrałem zupełnie inaczej: ani przez moment nie czułem wstydu, że to nie ja jestem najmłodszym miliarderem świata, że to nie mnie historia wyznaczyła do roli głównego swego aktora, że to nie do mojego łba przychodzą pomysły, które - niezależnie od oceny przydatności Facebooka do życia - coś tam jednak rewolucjonizują. "The Social Network" - i w tym główna jego siła - jest filmem cholernie niejednoznacznym: o zmaganiu się antysystemowego buntu z zarabianiem na tymże buncie kasy, o kolesiu, który ucieka w programowanie od swojego społecznego autyzmu, o przesuwaniu granic odpowiedzialności... Ale w żadnym wypadku Fincher nie wydaje łatwych ocen, nie broni - ale też nie potępia.
Davus, mnie właśnie o to chodziło: o dwie filozofie biznesu - ale zawsze o biznes chodzi... Precyzyjniej nieco: apollińskość i dionizyjskość to oczywiście metafory dwóch pomysłów na robienie kasy. Apollo chciałby, żeby wszystko odbywało się tak, jak w XVI, XVII, XVIII wieku - w sposób ustalony, żmudny, uregulowany, zgodny z najzdrowszymi zasadami; wszak Febus to bóg ładu, harmonii, rozumu, ducha, słońca... Dionizos mówi tak: wal to wszystko, przeskocz miliony i od razu sięgaj po miliardy! Zrób coś, czego nie zrobił nikt przed tobą, złam ustalone reguły - bo Bachus to dominium upojenia, szału, ekstrawagancji, ciała i księżyca... Być może jest to interpretacja na wyrost, ale wedle mojej skromnej wiedzy nie ma innej interpretacji niż właśnie taka, umieszczająca to, co interpretowane, w innym kontekście: im bardziej nieoczekiwanym, tym lepiej.
Wojtku-dpo, masz rację: osadzenie Timberlake'a w tej właśnie, autoironicznej roli to dodatkowy smaczek filmu, jakoś go wcześniej prześlepiłem.