Nie lubię filmowych Thorów. Nie lubię do tego stopnia, że osobiście wypieram je ze świadomości śledząc kolejne produkcje MCU. Po przeraźliwie nudnym pierwszym solowym filmie pojawił się "The Dark World", który udowodnił, że ziemia absorbuje błyskawice...najlepiej na głębokości kilku metrów utylizując je na zawsze.
Przyszedł raz jednak niepozorny rok 2017...RAGNArok i pierwszy raz uwierzyłem, że Marvelowy syn Odyna jeszcze namiesza. Wreszcie powstał film z jajem, ale nie niskich lotów, potrafiący uderzyć w poważniejszy ton, gdy trzeba i bez zbędnego patosu. Byłem kupiony! Na kolejny popis Taiki czekałem jak na szpilkach i gdy pojawił się oficjalny tytuł zostałem- nomen omen - rażony gromem. "Miłość i Grom"...dlaczego to brzmi, jak tanie romansidło dla rozchwianych emocjonalnie nastolatek? Ale OK, poczekam na premierę i nie będę psuł sobie niczego, głupio tak oceniać po tytule. Odciąłem się od tego filmu, nawet trailerów nie oglądałem, aż w końcu film się pojawił. Pełen obaw, ale też nadziei zasiadłem do seansu i...dostałem w twarz. Nie, nie Mjolnirem prezentującym siłę historii, akcji i kilku, włożonych ze smakiem gagów. Oberwałem mokrą szmatą leżącą przez kilka miesięcy w kanale ściekowym, gdzie chodziły szczury wielkości samego Chrisa Hemswortha! Feeria pstrokatych barw, masa zgranych, filmowych klisz, nieistniejące dialogi (czy to pisał świeżo upieczony "absolwent" jakiejś niezbyt renomowanej podstawówki?!) i najwyższego poziomu niekonsekwencję. Jak, bowiem wytłumaczyć, że z kanonicznego filmu MCU zrobiono kretyńską komedyjkę z masą prostego lapsticku, która dosłownie w następnej scenie próbuje przeobrazić się w pełną patosu epopeję każącą mi traktować ją poważnie? Nie spoileruję celowo, by nie sugerować, ale każdy kto widział wie, co mam na myśli. Pół biedy, gdyby film był samoświadomy, ale nie...tam usilnie próbuje się widza przekonać do powagi sytuacji, co tylko wzmaga generator facepalmów (motyw z tymi kamiennymi golemami, cholera wie, jak się nazywali...o bogowie :/). Ostatni akt łącznie z zakończeniem to już koncert żenady pełną gębą - od zgrzytania nawet ukruszył mi się ząb!
"Taika, dej wincyj heheszków, widz wytrzyma!", zdawali się krzyczeć producenci. No właśnie nie, nie wytrzyma! Ragnarok był dobry, ponieważ był dość świeży w swojej formule i nie przypominał zakalczywej buły rozmokłej od nadmiaru nadzienia wewnątrz. Tym razem buła nie dość, że spleśniała to w nadzieniu wiją się obrzydliwe robale. Jeśli w