Na początku tego roku stowarzyszenie Nowe Horyzonty, organizator Festiwalu Era Nowe Horyzonty rozpoczęło cykl dystrybucji filmów pod nazwą Era Nowe Horyzonty Tournee. W Polskę wyruszyło sześć najważniejszych filmów z minionej dziewiątej edycji tej imprezy. Wybrano filmy, które "zdaniem jurorów, nowohoryzontowej publiczności oraz festiwalowych selekcjonerów - stały się wydarzeniami festiwalu, zostały nagrodzone, wzbudzały silne emocje, były szeroko komentowane lub cieszyły się wyjątkową popularnością." Po kinach studyjnych całego kraju podróżuje m.in. "Głód", który miałem okazję obejrzeć na All About Freedom Festival, jesienią ubiegłego roku, oraz najnowszy film reżysera niezwykłej "Euforii", czyli "Tlen" z miłym polskim akcentem w postaci występującej tu w pierwszoplanowej roli Karoliny Gruszki. "Tlen" to przedziwny obraz, który najprościej można określić jako zbiór dziesięciu teledysków na różne tematy. Otwiera go scena, w której widzimy bohaterów siedzących nieruchomo w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Pomiędzy nimi znajduje się unoszący się w powietrzu spis treści, składający się z dziewięciu pozycji, każda z określonym czasem trwania. Skojarzenie z menu każdej płyty dvd jest oczywiste. Ledwo zdążymy zapoznać się z tym spisem, reżyser wybiera pierwszy numer i od razu włącza się pierwsza kompozycja. Gdy po kilku minutach ucichnie muzyka, od razu przechodzimy do następnej i tak do samego końca, przez najbliższą godzinę.
Teoretycznie "Tlen" to historia młodego chłopaka, który z miłości do rudowłosej piękności o męskim imieniu Sasza, zabił swoją żonę. Zabił, bo nie widział sensu w dalszym życiu z nią. Teoretycznie, bo ta opowieść to jedynie mały wycinek tego o czym mówi film Vyrypayeva. To obraz o wszystkim i o niczym. Przepełniony chaosem, ale widać w nim większy zamysł. Film, którego lepiej nie starać się zrozumieć, bo nie o to w nim chodzi. Z nim trzeba popłynąć, poddać się przedstawionej historii, kolejnym przedziwnym obrazom. To film za którym nie sposób nadążyć i chyba tylko zatrzymywanie go w kolejnych scenach pomogłoby w jego nadgonieniu. Bohaterowie siedząc w studiu muzycznym wygłaszają kolejne kwestie, jakby słowa piosenki, wyrzucając z siebie kolejne zdania z prędkością karabinu maszynowego, przez co nie ma czasu by je przemyśleć, zapamiętać, a czasem nawet by je po prostu zrozumieć. Jedna myśl popędza kolejną, obraz zastępuje poprzedni i jedynym sposobem na to, by przeżyć seans jest dostosowanie sie do tego zabójczego tempa. Reżyser co prawda od czasu do czasu powtarza kilka wypowiedzianych przez bohaterów słów, jakby były one refrenem piosenki, ale ten zabieg tylko jeszcze bardziej nadaje rytm tej opowieści. I w tym tkwi największy problemu filmu Vyrypayeva, bo będąc bombardowanymi kolejnymi obrazami, nie jesteśmy w stanie z tego potoku informacji nic zapamiętać, ani przyswoić.
Choć z drugiej strony może to i nawet dobrze, że nie mamy czasu dokładnie zastanowić się nad sensem tego co widzimy, bo obok mądrych zdań i przemyśleń na tematy wszelakie rzucają sie wręcz na oczy przemyślenia banalne, głupie i niedojrzałe. Takie, o których lepiej zapomnieć od razu po tym jak sie je usłyszało. I taki właśnie jest "Tlen" - pełen sprzeczności, wzlotów i upadków. Fantastyczne dialogi spotykają kiepskawe, sceny wielkie, takie o których zupełnie nie wiemy co myśleć. W jednej chwili zachwyt może przerodzić się w zdziwienie, scena realna w całkowicie nierzeczywistą. Vyrypayev do swego filmu wrzuca masę niezwykłych obrazów. Widzimy i fragmenty kreskówki, i plastelinowe śpiewające grzybki, bohaterów spacerujących w zwolnionym tempie po księżycu, nurkowanie w basenie, bieganie po ulicach największych metropolii (świetna scena!), wybuch bomby atomowej, czy nawet zdjęcia z wbijającymi sie samolotami w wierze WTC. I tu także świetne pomysły mieszają się z takimi, które ciężko zaakceptować czy zrozumieć. Reżyser przy ich pomocy przedstawia nam swoje przemyślenia na temat życia, miłości, ludzi, dobra i zła i… tak można by było wymieniać bez końca.
"Tlen" to taki dekalog reżysera, każda kompozycja zaczyna się od nawiązania do przykazania, czy fragmentu Biblii, który później rozwijany i interpretowany jest przez Vyrypayeva. Czasem to banały, czasem myśli nawet mądre. Dla mnie były one jednak trudne do zaakceptowania, tym bardziej w takiej formie, w jakiej zostały przedstawione. Luźne podejście do tematu za bardzo kłóciło mi się z na siłę poważnymi dialogami. Tak jakby reżyser chciał nas bardziej zszokować, przekroczyć kolejną granice, zobaczyć jak daleko może się posunąć w swojej produkcji. Tak jakby samo szaleńcze opowiadanie o tym co ważne w życiu mu nie wystarczało. Tytułowy "Tlen” jest w jego filmie wszystkim tym, dzięki czemu żyjemy. Jest tym co pozwala nam funkcjonować, tym czego potrzebujemy w naszym codziennym życiu, bez którego byłoby ono marne, nic nie warte, bezsensowne. Tlen to muzyka, tlen to miłość, przyjaźń, taniec. Tlen jest drugim człowiekiem, jest nadzieją, naszymi zainteresowaniami. Tym wszystkim co daje nam siłę do życia, co nas napędza, co powoduje, że jesteśmy tacy jacy jesteśmy. Szkoda, że w pewnym momencie ta przepełniona chaosem opowieść zaczyna po prostu być męcząca, a wybijany przez reżysera rytm zaczyna nudzić. Dlatego te z pozoru krótkie 75 minut filmu w zupełności wystarcza.
6/10
PS. Gratulacje dla dystrybutora za białe, niewyraźne napisy na białym tle. Fantastycznie się je czytało….
Sasza w języku rosyjskim jest imieniem dla mężczyzny i dla kobiety.
Dla kobiety pełna forma to Aleksandra, a dla mężczyzny- Aleksandr.
Pozdrawiam.
Z dużą uwagą zapoznałam się z Twoją wypowiedzią. Jeśli jesteś zainteresowany polecam dramat "Tlen" Wyrypajewa, który ukazał się w czasopiśmie "Dialog" w 2003 roku. W mojej opinii wszelkie problemy związane z "formalną" stroną odbioru "Tlenu" wynikają z faktu, że jest on ekranizacją mało znanego dramatu i utworem nie do końca samodzielnym. Jego głębokie osadzenie w teatrze próbowano przełamać malowniczymi scenkami, ale nie do każdego to trafia. Scenę z grzybkami potraktowałam jako "przerwę na reklamę". W tekście, w tym miejscu bohater wymigiwał się od odpowiedzi na zadane przez bohaterkę pytanie, uciekał słowami, stosował trik "mówienie na stronie". Scena z filmu wyglądała jak reklama psychotropów, specyfiki w kolorowych paczyszkach, do których kupienia jesteśmy zachęcani piosenką. "Euforia" była bardziej "filmowa", ale "Tlenu" pod względem zgodności z wizją dramaturgiczną nie dało się inaczej zrealizować. Dobrze, że zachowano kompozycję szkatułkową, determinuje ona charakter obrazu i dobrze oddaje teatralne pochodzenie obrazu Wyrypajewa.
Tak, napisy były koszmarne, szczególnie wtedy, gdy znajdowały się na napisach rosyjskich:)