sama końcówka niezła, główna chora postać jakoś nie budziła we mnie wzruszenia, ten strój z kapeluszem na czele na początku - porażka, jakby już się do trumny szykował
No bez przesady z tą trumną. :) A atmosfera pogrzebowa, a jakże by inaczej, skoro wiedział, że to będzie ostatnia podróż w jego życiu. Film ten bardzo lubię, jednak przyznam, że gdyby nie moja ogromna sympatia do Cumberbatch'a zapewne też uznałabym, że postać nie wzbudza nie wiadomo jak wielkiego wzruszenia. Wiem, zero w tym obiektywizmu.
a we mnie wzbudza, co prawda do B.C. mam stosunek dziwny, bo ciężko nie doceniać jego kreacji w |Szpiegu" albo "sherlocku", ale bywa on dziwaczny i manieryczny, jednak tutaj... może właśnie o to chodzi, dlaczego z góry ludzie zakładają, że trzeba żałować ludzi chorych, obchodzić ich na paluszkach, a głównym uczuciem powinno być współczucie? Cierpienie nie uszlachetnia, ludzie nie stają się lepsi w momencie gdy słyszą wyrok na swoje życie, uczą się walczyć, albo poddawać, godzić i nie godzić z tym, że życie ich przyjaciół, rodziny, współdzielone, będzie teraz już bez nich, toczyć się, normalnie, cała masa wspaniałych rzeczy ich ominie. To jest godne współczucia, co nie znaczy, ze czasami nie zachowują się jak totalne szmiry, obrażają i wywyższając, żądając posłuchu, bo ich sytuacja się zmienia. Może to bezduszne, ale przecież wszyscy ludzie tak mają, chorzy, zdrowi, różowi i zieloni, jesteśmy egoistami. A w sytuacji takiej jak ta nie zmieniamy się w aniołki. Moim zdaniem osiągnęli to twórcy filmu, patrząc na głównego bohatera współczuję mu, ale nie tylko, denerwuje mnie on czasami, w sposób oczywisty pozostaje na pewne rzeczy ślepy, oh! jak cudownie wreszcie ktoś pokazał, ze w obliczu tragedii chory pozostaje człowiekiem!
Wybaczcie za wzburzenie, nie mam na myśli, że w Twojej wypowiedzi nie ma racji, jest owszem i uważam, że masz święte prawo myśleć właśnie tak, nie troluję, ale kurcze, czemu kapelusz?
To był bardzo ładny kapelusz.
Kapelusz był straszny :D
Hmm, tak sobie myślę, że nie należy myśleć o bohaterze filmu przez pryzmat aktora. Bo na tym polega aktorstwo żeby wcielić się w inną postać, ale nieważne. Zgadza się, ludzie zawsze uważają, że chorych należy żałować, szczególnie tych umierających. Przypuszczam, że ciężko w takiej sytuacji znaleźć prawdziwego przyjaciela, który prosto w oczy powie co o tobie myśli, gdy go zdenerwujesz, a nie pobłażliwie przymknie oko, a James miał szczęście posiadać takich przyjaciół. I na odwrót, jak mówisz, czy się umiera czy nie, pozostaje się tylko człowiekiem, ma się te same co zawsze wady, i często pewnie jest się bezczelnie nieprzyjemnym. I jak mówisz w końcu ktoś to pokazał. Kreacja bohatera na pewno ciekawa. Cierpienie może uszlachetniać, ale równie dobrze może robić z człowieka coś bardziej na kształt zwierzęcia. Ale co jak co, decyzja końcowa Jamesa (tzn podjął ją już wcześniej, mówię o jej urzeczywistnieniu) wymagała ogromnej odwagi. Ktoś może powiedzieć, że w ten sposób wszystko sobie ułatwił, zakończył wszystkie cierpienia, dość egoistycznie. Myślę jednak, że więcej na tym stracił, choćby czas, który mógł spędzić z ludźmi, których kochał. Ja jestem pełna podziwu, a tym samym popieram.
zgadzam się z Tobą, ale wydaje mi się, ze jego decyzja o śmierci wymagała nawet więcej odwagi od jego przyjaciół niż od niego, bardzo mi się podobało zdanie "The sickness may be mine, but tragedy is theirs",
kapelusz był ładny, ale może rzeczywiście wyglądało to czasami idiotycznie,
pozdrawiam :)
Właściwie to jego przyjaciele niewiele mieli do gadania :) Fakt, że w tym momencie i w tym miejscu poprosił ich jak gdyby o zgodę, ale to była tylko i wyłącznie jego decyzja, więc gdyby nie pozwolili mu na to wtedy, zrobiłby to kiedy indziej, nie sądzisz? Ciężko mi jednak powiedzieć dla kogo było to trudniejsze.
Pewnie tak, ale tutaj poprosił ich o asystę. Myślę, że gdybym ja miała przytrzymać mojego najlepszego przyjaciela pod wodą aż straci przytomność i utonie, mimo, że tego chciał, żyła bym z wyrzutami sumienia, dlatego myślę, ze poprosił ich o bardzo wiele.
Osobiście odniosłam wrażenie, że ta postać miała być denerwująca. Z jednej strony chorych ludzi nie należy żałować z wielkim płaczem, z drugiej strony nie każdy chory człowiek od razu zmienia się w rozpaczającego dobrodusznego anioła. Główny bohater był jaki był. Jego stan nie był widoczny na kilometr w każdej scenie, jak w typowych "rakowych" melodramatach, dopiero pod koniec - to przecież można zaliczyć na plus. Ja włączyłam film w połowie i dopiero z rozmów i późniejszych sytuacji dowiedziałam się o tym, że chorował. Podobnie o problemach pozostałych przyjaciół. Na mnie całość sprawiła wrażenie przekonywującej i realistycznej opowieści. :)
,,Myślę, że gdybym ja miała przytrzymać mojego najlepszego przyjaciela pod wodą aż straci przytomność i utonie...''- spoiler? Dzięki ;_;
Już obejrzałam ,,Trzecią Gwiazdę'' :)
Nie ryczałam jak bóbr (nie tak łatwo się rozklejam), ale mimo wszystko byłam trochę poruszona; przykry finał :(
Spodobała mi się piosenka z napisów końcowych- James Vincent McMorrow ,, Follow you down to the red oak tree''. Bardzo nastrojowa. Chyba już zawsze będzie mi się kojarzyła z tym filmem.
"Hmm, tak sobie myślę, że nie należy myśleć o bohaterze filmu przez pryzmat aktora. Bo na tym polega aktorstwo żeby wcielić się w inną postać, ale nieważne."
Zależy, co oceniamy. Krytykując aktora, jak mamy nie myśleć przez jego pryzmat? To, jak się wcielił, jak zagrał i jak poczuł rolę jest przedmiotem krytyki, więc na pewno sympatia do BC wpłynie na ocenienie jego aktorskiej gry.
Co innego z oceną postaci. Tutaj rzeczywiście aktor jest tylko narzędziem, które nam umożliwia jej widzenie. Pytanie tylko, czy możemy oceniać postać? Możemy skrytykować jej kreację, ale samego bohatera, który jest wypadkową wizji reżysera, scenarzysty i aktora, nie sposób dobrze ocenić. "Ta postać była zła/dobra/uczciwa/mądra/wrażliwa" tak. Ale "ta postać była beznadziejna, BC spartaczył" w żadnym wypadku nie.
(dla porządku dodam: moim zdaniem)
No tak, oczywiście, że tak, ale chodziło mi o ocenę samego bohatera, bez wnikania w umiejętności odtwarzającego go aktora. Cóż, przy książkach sprawa jest o wiele prostsza, kiedy postać istnieje sama w sobie, ma swoją postać fizyczną, choć nie do końca sprecyzowaną, ale nie musi posługiwać się istniejącym człowiekiem. Bo to takie jak gdyby 'wypożyczanie' swojego ciała, aktorstwo. Tak jak mówisz, aktor jest tylko narzędziem, mimo że jest przecież jedynym, co możemy zaobserwować podczas oglądania filmu. Wiadomo, że potrzeba wielkich umiejętności, żeby widz zapomniał o tym, kim w ogóle jest człowiek-aktor, a patrzył na niego wyłącznie jako człowieka-bohatera, ale... cóż, to właśnie ich praca :)
może to nie kapelusz mi wadził tylko gościu, który go nosił - może nie sprostał tak jak zrobił by to na przykład Eastwood? ;-)
Może po prostu lubił kapelusze? Ludzie w takim stanie raczej nie chcą się się szykować do trumny. Jeszcze nie. To jak próbował się cieszyć tym kawałeczkiem życia, który mu pozostał? Jak "krzyczał" na swoich przyjaciół, że marnują swoje życie? To jak podjął decyzję by umrzeć tak jak on chce i kiedy chce? Najtrudniejszą dezycję. Na mnie to zrobiło wrażenie. Może po prostu inaczej to odbieram.
Ktoska_xD na pewno nie chybiła z 'kawałeczkiem życia'. Ten nieszczęsny kapelusz miał najprawdopodobniej zrekompensować mu brak przeżytej starości, która pozwala sobie na takie akcesoria. (Starość, nie trumna!) Przy okazji pozwolę sobie na brawa w kierunku Bonneville'a oraz Vlahosa. Co do talentu pierwszego nie miałam wątpliwości, a i tak szczęka mi opadła. Drugi zaś miał znikomy bit part, a taką ważna funkcję do spełnienia (biorąc pod uwagę przebieg akcji) ..hey! poofter! WHAT'S THE TIME?! (każde wypowiedziane słowo ma tam podwójne dno)
Ja też lubię nosić kapelusze O_o Czy to coś złego/ dziwnego? :)
Myślę, że James miał taki gust, cenił prostotę i lubił nakrycia głowy :)
Zresztą, na tym przyjęciu inni goście chyba też byli elegancko ubrani, więc to nie dziwota, że założył garnitur.