Ten film cierpi na wiele bolączek współczesnego blockbustera- akcja totalnie nie angażuje i nie powoduje u głównych bohaterów jakichkolwiek zmian/przemian/wniosków. W Twisterze (1996) scena z kinem polowym spowodowała rozstanie Billa Paxtona z tą brunetką. To tylko jeden z przykładów- każda scena akcji czemuś służyła. W Twisters scenarzyści wymyślili kilka scen akcji i nie mieli pomysłu jak do nich doprowadzić. Bohater Glenna Powella co chwila pojawia się ni z gruchy ni z pietruchy w kadrze, jakby dysponował portalem do każdej sceny. Kompletnie nie czuć zagrożenia podczas scen z tornadem. Bohaterowie nagle wszystko rzucają i jadą pomagać obcym ludziom w mieście gdzie przeszło tornado. W Twisterze mieliśmy osobisty powód- zagrożona była ciotka głównej bohaterki. Tutaj z dupy pojechali pomagać i czuje się, że jest to nieszczere. A dlaczego? Bo brakuje w tych wszystkich scenach osobistego czynnika. Dodatkowo ta muzyka i piosenki- totalnie nie pasują do filmu, w pewnym momencie miałem wrażenie, że oglądam film obyczajowy- masakra. Do dziś pamiętam motyw przewodni z Twistera albo te chórki jak Helen Hunt i Bill Paxton zobaczyli pierwsze tornado. Na koniec finał- jak szybo się zaczął, tak szybko się skończył. Laska se pojechała w tornado, rachu ciachu i koniec filmu. Na plus obsada- z lepszym scenariuszem byłby to naprawdę fajny film. Twisters powstał po prostu za późno- nie zrobił wrażenia- już lepsze sceny miał Into the storm.