Dobra, jedynka fabularnie też mnie nie powaliła i już te 28 lat temu żenowały mnie tanie i stereotypowe amerykanizmy. I oczywiście sentyment pozostaje, trzeba też wziąć pod uwagę to jak przełomowe efekty to były na tamten czas. Tzn. jak nowe one jeszcze były - bo jednak to już było 3 lata po Parku Jurajskim, więc szoku nie było.
No ale... Myślałem, że w czasach Me Too i ogólnego postępu w kulturze i świadomości będzie trochę mniej, no nie wiem, konserwatywnie? I nie, wcale mi nie chodzi o to, żeby protagonistami były wyłącznie kobiety oraz przedstawiciele mniejszości, ale na litość boską, między dzisiejszą bohaterką a Helen Hunt jest przepaść! Bohaterka z 1996 po prostu miała jaja, jakiś charakter, charyzmę. Tutaj mamy przeźroczystą dziunię, która może i coś umie i wie, ale generalnie czeka na swojego jeźdźca na białym koniu (a wybredna nie jest), bez którego jest nikim - także w kwestiach naukowych.
Rozterki sercowe zdają się grać skrzypce bardziej pierwsze niż rozpierducha i momentami nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zamiast Twisters oglądam... Twilight :-)
Całe szczęście rozpierducha nadal pierwsza klasa, jestem w stanie nawet wybaczyć kilka idiotyzmów. I oczywiście wobec tego, co powyżej mam świadomość, że to jednak ma być tylko letnia rozrywka - i na szczęście w tej roli sprawdza się znakomicie.
A co do postępu w kulturze i kinie. Byłbym niesprawiedliwy twierdząc że nic nie drgnęło: "the black guy" nadal ginie pierwszy, ale tym razem ma pochodzenie azjatyckie ;-)