W trzecim westernie z Burtem Lancasterem Robert Aldrich wpisuje się w modę na anty-western ale robi to po swojemu. Bierze strukturę westernu kawaleryjskiego Johna Forda i używa jej by wyrazić to co co inne w tamtej dekadzie: że żołnierze są narzędziem do wykonywania tzw. "brudnej roboty" a do tego dowodzeni przez kogoś, kto jest absolutnym Świeżakiem, może absolwentem jakieś prestiżowej uczelni ale nie wiedzącym co robić, nie znającym tak podstawowych spraw na temat przeciwnika i mającym problem z taktyką to dalekie echa Wietnamu, wojny na którą trafiali tacy młodzi, nieopierzeni, nie wiedząc do końca co robić w polu walki. Film Aldricha nie wyszedł mimo wszystko dobrze, ma problem z tempem, gdzieś tam akcja siada, jest takie puste snucie się po ekranie i dużo gadania, czasami film trafia w dobrą nutę ale nie potrafi zaangażować na tyle by trwać przy ekranie jak potrafił to czynić w poprzednich swoich westernach czy innych produkcjach w ogóle. Lancaster też nie daje popisowej roli, ot jest obecny na ekranie i na tle chociażby słabego "Valdeza..." wypada tylko nieźle, jest jakiś ospały, zmęczony, to chyba jeden z ostatnich Jego westernów w ogóle, jednak kondycja siadła. Co ciekawe: W "Ostatniej Walce Apacza" Lancaster był Apaczem, tutaj Apacza ściga. Oba filmy wyreżyserował Aldrich :D
Aldrich ukazuje walkę żołnierzy z bezwzględnymi Indianami trochę usprawiedliwiając ich zachowania , ale pokazuje również ich rozterki i wątpliwości. A przez wszystko to przebija się Wojna wietnamska w którą amerykanie są mocno zaangażowani i która toczy się już od paru ładnych lat. Swoiste usprawiedliwieni wojny.