Chorąży Przykutycki jedzie do San Bernardino. Gna go zew przodków, ułańska fantazja. Krąży po metaforach, aż klacz mu okulała, szabla w biodro uwiera, gnój w oficerkach robi się krwawy. Przykutycki już wie, że ani w lewo, ani w prawo - do przodu nie ma siły, do tyłu ochoty. Nie ma też szans, by zdążyć na obiad i kampanię wrześniową. Siedzi pod drzewem w upale i dłubie palcem w korze schowek na marzenia. W głowie pustka, a w duszy „O mój rozmarynie”.