Doceniam koncepcję reżysera, ale nie samą realizację. Film pełen niedopowiedzeń fabularnych, rozgrywający się w wolnym tempie, kontrapunktujący naturalistyczne sceny medytacyjnymi widokami (chmury!). I jeszcze niepokojący, mroczny ambient ścieżki dźwiękowej. OK, to mogło się udać, ale Refn najzwyczajniej przegiął. Główny bohater, jednooki wojownik, kojarzy się jednoznacznie z samurajami Kurosawy. O ile jednak tamci mówili całkiem sporo - a i krzyczeli niemało - to Jednooki nie odzywa się wcale. Na dodatek nic o nim nie wiadomo.. Pozostali bohaterowie w tantrycznym tempie błądzą, zmierzając do Jerozolimy. Można by pokusić się o interpretację "Valhalli": egzystencjalną, religijną, historyczną. Nie zmienia to jednak faktu, że oglądanie tego filmu jest jak obserwowanie wyścigu żółwi startujących w maratonie.
Błędne dla mnie to podejście. Wszystko musi być zrozumiałe, oczywiste, podane na talerzu i wyjaśnione od początku do końca, bo jeszcze ktoś czegoś nie zrozumie. No i tempo narracji musi być dynamiczne, bo ktoś jeszcze ziewnie, a nie ma nic gorszego jak znudzony widz. A przecież nie tylko takie kino istnieje, i dobrze, nie tylko takie kino powinno istnieć.
Ja lubię filmy, które idą w przeciwnym kierunku - Refn starał się pogodzić ze sobą trochę moim zdaniem Truposza z Aguiree (oba filmy obejrzyj po Valhalli, jeśli jeszcze ich nie widziałeś), luźno opierając opowieść na mitach (Odyn, Valhalla), nie dając żadnych odpowiedzi, i według mnie nie wszystko też traktując poważnie. Mało gadania? I dobrze, bo językiem kina jest obraz, a uwierz mi, Refn dużo w tym filmie mówi. To jest tak, jak ze spojrzeniem Kinskiego, które wyraża więcej, niż tysiące słów których tak Ci brakowało w tym filmie... ale opisać się tego nie da, bo na tym polega właśnie coś co mądre głowy nazywają "magią kina".
Otwórz się "filmowo", nie pożałujesz :)
Filmowo jestem wystarczająco otwarty, a filmy Jarmuscha oglądałem - z niemałą przyjemnością - już ponad 20 lat temu. Wernera Herzoga też znam i doceniam. Odnosząc się do początku Twego postu chce tylko zauważyć, że pomiędzy dwiema opcjami: wspomnianym przez Ciebie "podaniem na talerzu, "wyjaśnianiem od początku do końca" itd. a katowaniem widza dłużyznami i niedopowiedzeniami (jak czynią to Refn czy Malick) istnieje całe przebogate spektrum rozwiązań pośrednich . Ja z kolei rekomenduję Ci film "Miłość Swanna", który stanowi doskonały przykład, jak stworzyć narrację pełną niedopowiedzeń, nieoczywistych znaczeń i niebanalnych refleksji, nie rezygnując przy tym z klasycznej fabuły, dającej widzowi satysfakcję na wielu poziomach odbioru. Istnieją oczywiście megaambitne filmy, gdzie np. niedowidząca staruszka przez 1,5 godziny nawleka nitkę na igłę. Gdy jej się udaje, publiczność (festiwalowa) bije brawo. Ja jednak wolę filmy bardziej uniwersalne w odbiorze, dające satysfakcję nie tylko wyrafinowanym znawcom (oraz snobom). No ale de gustibus non disputandum est.