Michele Pfeiffer zagrała damę w każdym calu - niewinną, piękną ofiarę demonicznego
kochanka. Madame de Tourvel w niesamowicie słabym wykonaniu Meg Tilly (czemu nie ma
się co dziwić, bo ogólnie aktorką jest żadną), jest tak cnotliwa, że aż żałosna. Patrząc na nią
mam wrażenie, że to głupia, prosta i nieładna dziewucha, która sili się na eleganckie
odpowiedzi. I naprawdę nie rozumiem jak w kimś takim można było się zakochać.
O ile ogromnie żałowałam uśmiercenia prezydentowej w Niebezpiecznych Związkach, to tutaj,
właściwie chciałam ją uśmiercić - tak mi działała na nerwy swoją grą i swoim zachowaniem.
Do reszty nie mam zastrzeżeń. O ile Gleen Close to genialna aktorka, to Annette Bening jest
równie znakomita i pasowałaby zarówno do roli wiedźmy, jak i z powodzeniem mogłaby zagrać
samą madam de Tourvel.
Dla mnie postać Tourvel jest tu zdecydowanie bardziej wiarygodna niż Pfeiffer, niestety... W tamtej wersji to właśnie "śmierć z miłości" była w moim przekonaniu skazą na dziele. Niestety w depresję wpada się łatwiej - ucieczka w śmierć po zawodzie miłosnym pachnie pensjonarsko :)
Muszę się jednak zgodzić co do aktorek - Pfeiffer to klasa i nawet umiera z miłości wiarygodnie, a Tilly... - no nie jest tragiczna, ale... właśnie - co Valmont w niej zobaczył, tego nie odkryjemy w żadnej minie aktorki.
I drażniła mnie tu jej uroda (czego akurat rzadko się czepiam). Ludzie nie muszą być śliczni, ale zestaw: nieurodziwa chińszczyzna rysów plus neurotyczne reakcje (akurat zrozumiałe) powodują kompletny brak sympatii i zrozumienia dla postaci.
Moim zdaniem to najpiękniejsza aktorka. Uwielbiam jej urodę. Co do gry sama nie wiem... wolałam od Pfeiffer, miała więcej dumy.
Widać kwestia gustu, jak zawsze :) Mi ona do tej roli kompletnie nie pasuje - nie umiem w niej znaleźć powodu, dla którego Valmont miałby się zmieniać :(