Po kilku latach odsiadywania kary za kradzież z włamaniem CUMA wychodzi z więzienia ze względu na zły stan zdrowia. Jego wyjście zaaranżował GRUBY, paser który zleca CUMIE kradzież obrazu Leonarda da Vinci „Dama z łasiczką” z Muzeum Czartoryskich w Krakowie. CUMA – specjalista od kradzieży dzieł sztuki – kompletuje ekipę. Zaczyna od wizyty u byłego wspólnika JULIANA – specjalisty od ładunków wybuchowych. Mimo, iż przyjaciel porzucił złodziejski proceder, CUMA proponuje mu udział w kradzieży. JULIAN ma dylemat: z jednej strony dług wdzięczności wobec przyjaciela, który nie wydał go w śledztwie, z drugiej – obawa przed powrotem do dawnego życia. Próbuje więc pogodzić wodę z ogniem. Zgadza się wziąć udział w skoku, ale jednocześnie robi wszystko, by kradzież nie doszła do skutku. Zwraca się do starego fałszerza HAGENA z prośbą o wykonanie kopii „Damy z łasiczką”. Ten odmawia wymawiając się wiekiem, ale poleca mu MAGDĘ – 28-letnią studentkę konserwacji zabytków na krakowskiej ASP. W tym samym czasie komisarz WILK, który przed laty aresztował CUMĘ, dowiaduje się, że wyszedł on na wolność. Policjant podejrzewa, że nagłe pojawienie się CUMY związane jest z powrotem do Krakowa „Damy z łasiczką”. Przez kilka miesięcy obraz był prezentowany w Japonii. Teraz wraca i jego przejazd z lotniska w Balicach do Muzeum Czartoryskich stwarza świetną okazją do kradzieży.
Słowo wstępne reżysera
W „VINCI” chcę wrócić do początków swojej drogi filmowej – do inteligentnego kryminału, w którym bohaterowie wodzą siebie i widza za nos – tak jak było w przypadku obu „VABANKÓW”. Na tym i może jeszcze na literze „V”, na którą zaczyna się tytuł, podobieństwa się kończą. „VINCI” osadzony jest nie w przedwojennej Polsce tylko w XXI wiecznym Krakowie. Bohaterami nie są zawodowi kasiarze w średnim wieku, tylko trzydziestoletni złodziej dzieł sztuki. A przekrętem w tym filmie jest kradzież najcenniejszego obrazu w polskich zbiorach - „Damy z łasiczką” Leonarda Da Vinci. Chciałbym, żeby bohaterem filmu był scenariusz – dlatego forma filmu powinna być skromna – pozbawiona np. efektów specjalnych – za to skutecznie trzymająca widza w napięciu. Obsadzenie stosunkowo mało eksploatowanych w serialach i mediach aktorów podniesie moim zdaniem wiarygodność opowiadania, a tym samym zwiększy zainteresowanie widzów. Innym bohaterem filmu jest Kraków – miasto, w którym znajduje się obraz – niezwykle fotogeniczne, a o wiele za mało fotografowane w polskim filmie. Mając sprawdzoną ekipę – z Edwardem Kłosińskim, autorem zdjęć na czele – i scenariusz, który naprawdę jest obietnicą dobrego kryminału (nie pozbawionego momentów komediowych) chciałbym zwabić do kin przynajmniej 500 tysięcy widzów. Odwagi by tak sądzić dodaje mi fakt, że kilka razy już mi się to udało. Dodatkowym i w zasadzie jedynym prawdziwym nawiązaniem do „Vabanków” jest obsadzenie Jana Machulskiego, w ważnej choć drugoplanowej roli Hagena – starego fałszerza obrazów. I jeszcze jedno: zważywszy na uniwersalność tematu – kradzież arcydzieła sztuki światowej – film „VINCI” może się niespodziewanie okazać towarem eksportowym. Juliusz Machulski
Tęsknota za zbrodnią prawdziwą
W ciągu pierwszych 40 lat polska kinematografia powojenna sięgała po kino sensacyjne niezwykle rzadko, a udane dokonania tego gatunku można policzyć niemal na palcach jednej ręki. Co było tego przyczyną? Dziś już można powiedzieć to otwarcie: ludzie odpowiedzialni za polski film, szumnie nazywany „zwierciadłem naszych czasów” traktowali go przed wszystkim jako narzędzie politycznej propagandy. A w kraju rządzonym przez klasę robotniczą, dążącym w jedynie słusznym kierunku, nie mogło być miejsca dla zbrodni i przestępców. Zwłaszcza, że w socjalistycznym raju, dokąd nas prowadzono, wyedukowane społeczeństwo miało niechybnie porzucić myśl o wszelkiej niegodziwości. Chętnie więc usuwano przestępstwo poza nawias ekranu, pozostawiając dzielnym stróżom porządku inne zaszczytne zadanie – utrwalania władzy ludowej. Pozostaje jednak faktem, że – przynajmniej w kinie jako gałęzi przemysłu rozrywkowego – zbrodnia popłaca. Filmy sensacyjne od początku dziejów kinematografii należą do najchętniej oglądanych pozycji na ekranie. Mają też określone funkcje społeczne – dają pożądaną przez widzów porcję adrenaliny, ale przede wszystkim przestrzegają przed konsekwencjami złamania prawa, przekonują o skuteczności środków podejmowanych w jego obronie, a przede wszystkim budują w widzach poczucie bezpieczeństwa. Przypominając sobie o tym decydenci kinematografii PRL-u postanawiali o realizacji filmów sensacyjnych, jednak w większości bez satysfakcjonujących skutków. Dlaczego? Trudno przecież odmówić Januszowi Majewskiemu, Jackowi Bromskiemu czy Wojciechowi Wójcikowi – by wymienić tylko niektóre nazwiska realizatorów próbujących tego gatunku - znajomości konwencji. Tym niemniej ich filmom brakowało podstawowego elementu – wiarygodności, bez której nie sposób nakręcić prawdziwego kryminału.
Pogoń za sensacją
Nic dziwnego, wszak PRL był tworem sztucznym, gdzie życie toczyło się jakby na niby, według narzuconych według ścisłych konwencji reguł. Tu prawdziwa zbrodnia była niemożliwa, bowiem nie było ku niej prawdziwej motywacji – nawet pieniądze były sztuczne, bez właściwej siły nabywczej. Wszystko to miało się zmienić wraz z przemianami społeczno-ekonomicznymi zapoczątkowanymi w 1989 roku. Zmieniło się też – bo zmienić się musiało – polskie kino. Jednym z elementów tych zmian była bezprecedensowa w jego dziejach pogoń za sensacją. Wymienialny pieniądz, wolny rynek, zorganizowana przestępczość, relacje na styku mafii, kapitału i polityki niemal automatycznie uprawdopodobniły każdą możliwą zbrodnię. Na wiarygodności zyskały też polskie filmy sensacyjne, zwłaszcza że twórcy – jak w przypadku seriali „Ekstradycja” czy „Sfora” - nie stronili od wydarzeń z pierwszych stron gazet. Kilkanaście filmów, zrealizowanych w latach 1989-2004, spotkało się z żywym odzewem publiczności. Dla niektórych stały się smutnym wzorem do naśladowania (casus „Młodych wilków”), dla innych świadectwem zachodzących przemian obyczajowych bądź społecznych (jak głośne „Psy” czy „To ja, złodziej”), zaś dla pozostałych – świadectwem gatunkowej dojrzałości polskiego kina („Sztos”, „Nocne graffiti” czy „Reich”). Obraz uzupełniają realizacje telewizyjne – seriale jak „Policjanci”, wspomniana już „Ekstradycja”, „Zaginiona”, „Defekt”, „Fala zbrodni” czy czekające na emisję „Glina” i „Oficer”.
Do akcji wkracza Machulski
Temu trwającemu już 15 lat wyścigowi o stworzenie polskiego filmu sensacyjnego na miarę naszych czasów przygląda się Juliusz Machulski. Nie jest to bynajmniej obserwacja bierna – jako szef Studia Filmowego Zebra produkował przełomowe dla rozwoju gatunku filmy Władysława Pasikowskiego „Kroll” i „Psy”. Nie przeszkodziło mu to pokpiwać z konwencji, którą sam niejako wówczas współtworzył, we własnych filmach „Girl Guide” czy „Kiler” i „Kiler-ów 2-óch”. Potem – znów jako producent – w filmie „Dług” wykorzystał konwencję kina sensacyjnego do nakreślenia przejmującego obrazu polskiej rzeczywistości czasu przemian. Ale Juliusz Machulski pozostaje w pamięci widzów przede wszystkim jako twórca dwóch doskonałych pastiszów kina sensacyjnego – „Vabanku” i „Vabanku II, czyli riposty”. Jakkolwiek oba filmy korzystały z konwencji komediowej, pozostawały rasowymi kryminałami, odwołującymi się do uznanych wzorców gatunkowych, ale przede wszystkim na wskroś wiarygodnymi. Nie tylko dlatego, że wykorzystany w „Vabanku” element wyłączający system alarmowy w banku Kramera, został zapożyczony z autentycznej sprawy. Przeniesienie akcji w okres międzywojenny oznaczało diametralną zmianę realiów. Nie tylko zbrodnia stawała się prawdopodobna, także wyeksploatowane – zdawałoby się – motywy jak pragnienie pomszczenia przyjaciela, idea okradzenia złodzieja czy hochsztaplerski majstersztyk w stylu „Żądła” nabierały życia. Czy jednak fenomen „Vabanku” jest do powtórzenia w nowych, współczesnych realiach? Odpowiedzią na to pytanie jest najnowszy film Juliusza Machulskiego – „Vinci”.
Kraków – stolica Europy
Reżyser i zarazem scenarzysta nie ukrywa, że inspiracją „Vinciego” był sukces „Vabanku”. W cytowanej poniżej wypowiedzi Juliusz Machulski szczegółowo wyjaśnia, dlaczego realizacja filmu „Vabank III” była niemożliwa. Ale założenia towarzyszące powstaniu filmu „Vinci” doskonale to rekompensują. Osadzona współcześnie akcja została przeniesiona do zabytkowego centrum Krakowa – miasta o specyficznej atmosferze, którą uchwycono nie tylko w błyskotliwych dialogach i zabawnych scenkach rodzajowych, ale przede wszystkim w nastrojowych zdjęciach Edwarda Kłosińskiego: tak sfilmowanego Krakowa dawno nie było na naszych ekranach. Aktorską młodzież – mocny atut „Vabanku” zastąpili równie młodzi wykonawcy, Borys Szyc i Kamilla Baar, którym towarzyszą na planie aktorzy legitymujący się być może większym doświadczeniem, ale nieznani szerszej publiczności. „Vinci” ma też swoją gwiazdę – to Jan Machulski, ojciec reżysera, ale przede wszystkim bohater „Vabanku”. Tym razem nie jest pierwszym kasiarzem Rzeczypospolitej, lecz osobą równie utalentowaną i przebiegłą, od której perfekcji zależeć będzie sukces całego przedsięwzięcia. A będzie to wyczyn na miarę naszych czasów, miejsca akcji – wszak nie przypadkiem Kraków wybrano kiedyś stolicą Europy – przede wszystkim realizatorskiego warsztatu Juliusza Machulskiego.
Prawdziwa zbrodnia za prawdziwe pieniądze
Inspiracją filmu „Vinci”, prowadzonego z charakterystyczną dla swego twórcy swadą, zawieszonego między komedią i kinem sensacyjnym, jest – podobnie jak w przypadku „Vabanku” – sprawa z autentycznego pitawala. Za najsłynniejszy obraz świata uznawana jest „Mona Liza” Leonardo Da Vinci, wystawiana w paryskim Luwrze za pancerną szybą. Mimo szczególnej ochrony obraz ten zdołano ukraść – na początku XX wieku. Jakiś czas później obraz szczęśliwie odzyskano – do dziś jednak nie wiadomo, czy do Luwru wrócił oryginał, czy też genialna kopia, stworzona ze znawstwem zarówno dzieła wielkiego Leonarda, jak i ówczesnych technik malarskich. Ten właśnie motyw stał się osnową scenariusza Machulskiego – z jedną znaczącą różnicą: występującym w głównej roli filmu obrazem Leonarda jest „Dama z łasiczką”, przechowywana w krakowskim Muzeum Czartoryskich. Wykradzenie jej stamtąd na zlecenie wydaje się czystym szaleństwem, czy jednak rzeczywiście do końca niemożliwym? Scenariusz Machulskiego podsuwa jedno z kilku prawdopodobnych rozwiązań – zaskakujące zarówno brawurą planu, jak pomysłowością jego przeprowadzenia. O polskim filmie sensacyjnym ostatniego 15-lecia mówi się, że antycypuje rzeczywistość. A jak będzie tym razem?
Jak ukraść 16 mln euro?
Cuma odsiaduje karę więzienia za kradzież z włamaniem. Pewnego dnia zostaje zaprowadzony do więziennego lekarza, a ten bez żadnych zbędnych wyjaśnień (jak i stosownych badań) wypisuje mu wniosek o zwolnienie warunkowe z powodów zdrowotnych. Cuma wychodzi na wolność. Przed więzieniem czeka na niego samochód, a w nim mapa i klucze do luksusowo wyposażonego mieszkania. Zwolnienie załatwił Cumie niejaki Gruby – krakowski paser, a luksus, jakim go otacza, ma swoją przyczynę: Cuma jest cenionym w półświatku złodziejem dzieł sztuki. To dla niego Gruby ma zlecenie specjalne: trzeba wykraść z Muzeum Narodowego w Krakowie najcenniejszy eksponat – słynny obraz Leonarda Da Vinci „Dama z łasiczką”. Chcąc nie chcąc Cuma przyjmuje zlecenie i zaczyna kompletować ekipę. Ma sporo czasu. Obraz jest przygotowywany do wysłania na wystawę w Japonii, skąd wróci za dwa miesiące. Dokonującego zawczasu wizji lokalnej Cumę dostrzega jeden z policjantów. Melduje o tym komisarzowi Wilkowi. Podejrzewając złodzieja o przygotowywanie kradzieży słynnego obrazu, Wilk zaostrza warunki zwolnienia: Cuma musi codziennie meldować się na komisariacie, a komisarz i jego współpracownicy nie szczędzą mu szykan i uszczypliwości. Mimo to przygotowania idą pełną parą. Pierwszą osobą, do której Cuma kieruje kroki w związku z powierzonym mu zadaniem, jest Julian – dawny wspólnik, który po jego aresztowaniu zaopiekował się psem przyjaciela. Oferta współpracy brzmi atrakcyjnie, ale Szerszeń (takiego pseudonimu używał w przeszłości Julian) nie wydaje się zainteresowany. Ma jednak dług wdzięczności wobec dawnego wspólnika: kiedy przed laty Wilk zatrzymał Cumę po zuchwałym skoku na mieszkanie krakowskiego kolekcjonera, ten ani słowem nie wspomniał o jego udziale w przedsięwzięciu. Wprawdzie zasadniczy łup pozostał w rękach Juliana i teraz wraca do Cumy, ale pozostaje faktem, że Cumę skazano za kradzież zabytkowego kompletu szachów, znalezionego w bagażniku jego samochodu a wyniesionego z okradanego mieszkania bibelotu przez Szerszenia. Sęk w tym, że Julian za wszelką cenę pragnie zapomnieć o przeszłości – rozpoczął nowe, uczciwe życie, ma dobrą pracę, a poza tym uważa, że kradzież takiego obrazu jak „Dama z łasiczką”, dumy polskiego muzealnictwa, jest wręcz świętokradztwem. Jednak poczucie lojalności wobec przyjaciela nie pozwala odmówić Cumie. A gdyby tak podjąć działanie na dwa fronty – by nie zawieść Cumy, a jednocześnie zachować obraz dla muzeum? Staranność, z jaką „Dama z łasiczką” ekspediowana jest za granicę, przekonuje wspólników, że czeka ich trudne zadanie. Cuma dobiera trzeciego uczestnika skoku, zaś Julian nawiązuje kontakt z niejakim Hagenem – malarzem i konserwatorem dzieł sztuki, który nieoficjalnie cieszy się opinią niedościgłego fałszerza obrazów. Hagen odmawia wykonania kopii „Damy z łasiczką”, wymawiając się podeszłym wiekiem i kiepskim wzrokiem, poleca jednak studentkę Magdę, która na ASP przygotowuje dyplom z konserwacji obrazów. Tuż przed egzaminem końcowym dziewczyna z hukiem wylatuje ze studiów, bowiem w trakcie renowacji cennego obrazu pozwoliła sobie poprawić jego kompozycję. Propozycję Juliana przyjmuje z udawaną rezerwą, ale z zapałem rzuca się pracy. Zwłaszcza, że zbliża się termin powrotu obrazu do Krakowa, a Wilk i jego ludzie nie przestają deptać Cumie po piętach. Trafili jednak na wyjątkowego przeciwnika...
Reżyser o filmie
Czasem wydaje mi się, że filmy „Vabank” i „Vabank II” są postrzegane lepiej niż na to zasługują. Myślę, że wiąże się to z czasem, kiedy powstawały i wchodziły na ekrany – z PRL-em i okresem stanu wojennego przy jednoczesnym odwoływaniu się do czasu, kiedy byliśmy wolni. Tak czy inaczej, oba filmy obrosły pewną legendą i zdarzało się, że zaczepiano mnie na ulicy z pytaniem, kiedy będzie „Vabank III”. Podobnie naciskali mnie aktorzy – mój ojciec, Witold Pyrkosz i Leonard Pietraszak. Przyznaję, że ulegając ich presji napisałem nawet szkic scenariusza, ale im bardziej czas upływał, tym mocniejsze było moje przekonanie, że jednak nie powinienem do tego wracać. Po pierwsze - dlatego, że nie można trzy razy wchodzić do tej samej rzeki. Po drugie – dlatego, że nie bez kozery umieszczałem akcję tamtych filmów w okresie międzywojennym. Przecież żyliśmy w kraju sztucznym, w narzuconym systemie, milicja nie była ani malownicza, ani dość inteligentna, żeby ją przechytrzać, ba - nawet pieniędzy nie było prawdziwych. Musiałem się więc cofnąć do czasów, kiedy Polska była prawdziwa, a my byliśmy wolni – nie myśląc nawet, że dożyję chwili, kiedy taka Polska powróci. Ale wróciła i cieszę się, że mamy takie czasy, chociaż akurat filmy robi się trudniej. „Vinci” jest moją odpowiedzią na wszystkie apele o kolejny „Vabank” – osadzony już w dzisiejszych czasach, z innymi aktorami, ale z ukłonem w stronę tamtych filmów. Ten ukłon to obsadzenie Jana Machulskiego w roli pierwszego już nie włamywacza, ale fałszerza dzieł sztuki III Rzeczypospolitej. Pisanie scenariusza zajęło mi sporo czasu. Pragnąłem nakręcić film z sentymentu do „Vabanku” – nie tylko dlatego, że był to mój pierwszy film kinowy, ale ze względu na atmosferę tamtej realizacji. Chciałem wrócić do tamtego czasu, ale długo brakowało mi pomysłu – aż do chwili, kiedy przeczytałem o kradzieży „Mony Lisy” z Luwru, bodaj w 1912 roku: do dziś nie wiadomo, czy odzyskano autentyczny obraz, czy też w Luwrze wisi genialna kopia. A co by było, gdyby to u nas skradziono taki obraz – coś, co mamy najcenniejszego i to tak, by skorzystało na tym kilka osób? W ten sposób miałem motyw, trzeba było jeszcze wymyślić fabułę i bohaterów. Zacząłem pisać scenariusz z myślą o postaciach z „Vabanku” – nie o Kwincie, Duńczyku i Kramerze, lecz o aktorach, którzy ich zagrali. W trakcie pisania zorientowałem się jednak, że panowie są już w takim wieku, że współczesna widownia niekoniecznie zechce się z nimi utożsamić. Ciekawiej będzie wymyślić nowe postacie i zadać sobie nieco trudu, by znaleźć do tych ról nowych aktorów, niekoniecznie znanych z telenowel, sitcomów i prasy kolorowej. Tematem filmu „Vinci” jest zuchwała kradzież „Damy z łasiczką” – najcenniejszego obrazu w zbiorach Muzeum Narodowego. Zresztą, czy jest to rzeczywiście obraz najcenniejszy, to kwestia umowy, pewnej konwencji, dla samej fabuły bez większego znaczenia. Kradzież jest tu tylko pewną kanwą, na której starałem się zbudować pełnokrwiste postacie. W końcu chciałem filmu, który opowiadałby również o przyjaźni, o przemianie zachodzącej w bohaterach, wreszcie o tym, co zmieniło się wokół nas wszystkich. Nie pisałem z myślą o określonych aktorach, początkowo wiedziałem tylko, że w „Vincim” na pewno zagra Robert Więckiewicz. Ostatecznie powierzyłem mu rolę Cumy. Jego partner Julian był w pierwszej wersji nieco starszy, miał ustabilizowane życie i rodzinę. Spotkałem jednak Borysa Szyca i bardzo chciałem go obsadzić, choć nie miałem dla niego roli. Aż w pewnej chwili zrozumiałem, że właśnie on powinien zagrać Juliana. Andrzej Wajda twierdzi, że jeśli dokona się niewłaściwej obsady, popełnia się błąd podwójny. Po pierwsze, postać na ekranie nie udaje się, po drugie – ten właściwy aktor się marnuje. Mnie tego podwójnego błędu udało się uniknąć, choć wymagało to daleko idących zmian w koncepcji postaci. Mam świadomość, że temat filmu jest uniwersalny, ale chciałem, by „Vinci” został osadzony we współczesnej Polsce – choć niekoniecznie w perspektywie społecznej czy ekonomicznej. Od tego polskiego śladu nie sposób się więc uwolnić. Choćby Kraków – miasto niezwykłe, a przecież niemal nieobecne w polskim kinie. Czyżby dlatego, że w Krakowie nie ma wytwórni filmowej? Jest za to prawdziwie twórcza atmosfera i życzliwość, wręcz bezinteresowna radość z tego, że tam jesteśmy i kręcimy. A przecież zdjęcia zaczynaliśmy w maju, gdy zaczynał się ruch turystyczny. Mimo to prezydent miasta wydał zgodę na zamknięcie kilku ulic w centrum. I jeszcze jedno: pracowaliśmy bardzo intensywnie, mieliśmy 30 dni zdjęciowych, w trakcie których musiało powstać 150 scen. Decyzja o kręceniu w Krakowie była niemal opatrznościowa: zawsze można było pójść na Rynek, do jakiejś knajpki, odpocząć, znaleźć chwilę wytchnienia. To był świetny wybór! Chociaż w pierwszym szkicu scenariusza była scena, kiedy bohater po wyjściu z więzienia szedł na Dworzec Centralny i kupował bilet do Krakowa. Ale naszła mnie refleksja: a po co tu Warszawa, przecież w tym mieście wszędzie można znaleźć ślady po statywach kamer na chodnikach! A poza tym nie wyobrażam sobie filmu nakręconego w całości na warszawskiej Starówce. Co innego Kraków – tam każde miejsce jest fotogeniczne. Mam wiele uznania i dla tego miasta, i dla ludzi, którzy nam pomagali, którzy byli nam niezwykle życzliwi i przychylni, którzy znając zarys scenariusza, dopytywali się codziennie: „To co, już ukradli czy jeszcze nie?”