No dobra, w przypadku tego filmu naprawdę nie jestem w stanie domyślić się odpowiedzi na pytanie "po jaką cholerę?!" - po jaką cholerę ktoś to nakręcił. Bo nie dla pieniędzy, to pewne, kasy z tego nie będzie i nikt nie mógł oczekiwać jakiegokolwiek zarobku na tym. Dla sławy? Phi, a wiele to nakręcono niskobudżetowych horrorów klasy C? Chyba tylko jakiś pasjonat wie ile i pamięta nazwiska, tudzież pseudonimy Tfurców przez wielkie Tfu. Żeby opowiedzieć nową historię? Z pewnością nie, bo tu nie ma nowej historii. W istocie, tu nie ma niczego nowego. Niczego.
Postawmy sprawę jasno: film jest zły. Od początku do końca wszystko jest widzowi kompletnie obojętne: bohaterowie, zdarzenia, trupy, okoliczności przyrody, retrospekcja. Więcej emocji budził serial "Delfinek Oum". Naprawdę.
Jestem absolutnie pewien, że Tfurca nawet nie próbował zrobić dobrego horroru. Bo łatwiej jest spisać sobie w kajecie kilkadziesiąt sprawdzonych rozwiązań i potem wpisać do scenariusza: postaci, gotowe sceny, zdarzenia, ujęcia, dialogi, muzykę - niż wpaść na pomysł (lub kupić pomysł), zrobić coś samodzielnie i cokolwiek wnieść do sprawy. Tylko nadal pozostaje dręczące pytanie "po jaką cholerę?!"
Bo trudno sobie wyobrazić, że ktoś nakręcił cały długi i śmiertelnie nudny film tylko po to, żeby przez kilkadziesiąt sekund pokazać Zbrojewicza a la Morgan Freeman albo po to, żeby w kilka sekund rozpłatać toporkiem młodego Lubaszenkę ubranego w szorty.
Taka refleksja mnie naszła, że w sumie Tfurcy filmu "W lesie dziś nie zaśnie nikt" ten COVID-19 z nieba spadł. Bo przynajmniej ktoś obejrzy gniota z nudów. Bez stanu zagrożenia epidemiologicznego nikt by nie marnował cennego czasu na coś takiego.