Obejrzałem „W trójkącie”. Trochę się wynudziłem. Parę razy zaśmiałem, ale w sumie zawiodłem. Złota Palma, nominacje do Oskarów, a to banał.
W porównaniu do „The square” film jest wtórny i powtarza ten sam motyw bohatera, który pozornie znajduje się w sytuacji bez możliwości wyboru. Reżyser najprawdopodobniej celowo wprowadza nas na peryferia determinizmu i stwierdza banalnie, że „system nas zniewala” i właściwie nic nie możemy poradzić.
W „The square” bohater znajdował się w matni hipokryzji światka artystycznego gdzie żenada łączyła się z niespełnionymi aspiracjami, a wszyscy podążają za każdą głupotą byle tylko nie być przypadkiem posądzonym, że nie jest się postępowym.
Oczywiście jest alternatywa i po prostu nie trzeba bać się nie być postępowym, ale tego już reżyser w ogóle nie dopuszcza.
Zawsze „The square” zestawiam sobie z „Bruno” Sachy Barona Cohena, gdzie bohater: austriacki gej, przyjeżdża do USA zrobić karierę.
Bruno uosabia w sobie całą postępową Amerykę. Jest gejem, walczy o pokój na świecie, warunki dla imigrantów, adoptuje dziecko z Afryki itd. Eksploruje właściwie ten sam wątek co Ostlund. Bruno poprzez swoje ekscesy pokazuje, że nawet najwięksi outsiderzy jak np. senator Ron Paul, boją się być posądzeni o brak „postępowości” i wpadają w pułapkę.
Jakakolwiek kolaboracja z tym światem upadla i sprawia, że stajemy się bezwolnymi marionetkami – zdaje się mówić reżyser. Ron udziela wywiadu Bruno nawet gdy ten się rozbiera przy nim i dopiero gdy Bruno zaczyna dochodzić do całkowitej nagości Ron po prostu z pokoju wychodzi.
Oczywiście Bruno obnaża głównie hipokryzje i głupotę lewicy (ale i np. względną tolerancję strzelców). Walczących o dobrobyt imigrantów, pokój na ziemi itd. Dostaje się Żydom, Arabom i MMA. No i gdyby nie postać Harrisona Forda, który na widok zbliżającego się do niego Bruno z mikrofonem krzyczy po prostu „F@#$ off” można by tak samo pozostać z przeświadczeniem, że przed tym światem nie ma ucieczki. A jest. „F@#$ off” wystarcza.
Gdyby tylko bohater „The square”, albo „W trójkącie” potrafił powiedzieć „f@#$ off” sprawa by była załatwiona. Ale nie potrafi.
We „W trójkącie” jest właściwie jeden frapujący wątek. To pijackie i filozoficzne starcie Rosjanina i Amerykanina. Z tym, że następuje symptomatyczna zamiana poglądów. To Rosjanin cytuje Reagana i Thatcher, a Amerykanin Marksa i Lenina. Obaj są upodleni. Rosjanin z żoną kochanką na jednej wycieczce, Amerykanin pławi się w luksusie życia kapitana luksusowego jachtu i zaniedbuje obowiązki chlając na umór. Jednocześnie Amerykanin pluje na swój kraj oskarżając go o całe zło na świecie.
Kiedyś kolega, który spędził trochę czasu wśród emigrantów na wyspach powiedział mi, że generalnie ludzie z Europy Wschodniej trzymają się razem. Z tym, że jak mówił „Nikt nie lubi ruskich. Nawet ruscy nie lubią ruskich”. Czy teraz nawet amerykanie nie lubią ameryki? Na pewno ci, którzy są punktem odniesienia dla reżysera.
Film generalnie bez jaj. Jak ktoś szuka odkryć typu, że kapitalizm nas zniewala, że bogactwo upadla, że nie mamy wyjścia, bo cokolwiek nie zrobimy służymy systemowi itd. To może jakoś przeżyje. Dla mnie nuda.
Nawet sceny z masowym sraniem i rzyganiem na pokładzie są w sumie bardzo lajtowe. Przypomina mi się książka „Śmierć na kredyt” Louisa Ferdinanda Celina, w której pasażerowie rejsu wymiotują sobie na głowy, pełzają w wymiocinach po kostki, walczą, matka bohatera krzyczy, żeby ją dobić itd. Tylko, że Celine naprawdę był antysystemowy, naprawdę było mocny, brutalny i nie pozostawiający obojętnym.
Ostlund nie jest. Po filmie „W trójkącie” wróciłem do domu i miałem ochotę obejrzeć jakiś mecz, wypić drinka i pójść spać.
W pełni zgadzam się z Tomaszem Raczkiem. „Sprytny film zdolnego reżysera wiedzącego co się teraz nagradza na festiwalach. Historia banalna ale twarzowa.”
Tylko Charlbi Dean szkoda. I dla niej warto obejrzeć.