Na jaki film? Na polski.
Padło na „Weekend”.
Miało być po amerykańsku, miało być gangstersko, miało „rozwalać śmiechem”… a
wyszło – niestety. Droga do zguby to w przypadku Pazury – reżysera debiutanta –
psychodeliczność scen, humor w swym prymitywizmie ciężki do przetrawienia i
paroksyzm przemocy.
Już pierwsze sceny ukazujące bogate miasto pełne wieżowców, szkła, a pośród tego –
tajemniczych gangsterów w drogich garniturach i takichże eleganckich wozach i
działającą w nim mafię narkotykową, połączone z dość mocno i niepotrzebnie
naciąganymi (a przez to miernymi) efektami specjalnymi budują atmosferę nie
sprzyjającą komediowemu rozerwaniu się.
Miast umierać ze śmiechu publiczność na tym ze stypy rodem seansie niespiesznie
umiera… z nudów lub zażenowania.
…a może po prostu nas, Polaków, MAJĄ BAWIĆ sceny prymitywne i niewyszukane?
Może powinniśmy zadowolić się tępymi żartami, bo nie stać nas na bardziej
wysublimowaną dozę humoru? Może MUSIMY zacząć przyzwyczajać się do żenady i
wszechogarniającego kiczu?
I oto nie pomaga doskonały warsztat aktorów, którzy starają się ze wszystkich sił, ani
dobra muzyka, ani nawet bodaj jedyna scena komediowa, czyli epizod ze znanym
komikiem. Cóż robić? Wybrać przewidywalną i głupkowatą komedię romantyczną?
Przełomu nie ma, za to jest klapa.
„A przydałoby się odrobinę polotu i finezji w tym smutnym jak pi.da mieście…”